Podsumowanie 2020 (2): fantastyka zagraniczna

Czas goni, rok się kończy, podsumowania trzeba pisać.

Ta część będzie o tekstach fantastycznych – obcojęzycznych. Co w tym roku oznacza głównie “anglojęzycznych”, choć z różnych kręgów kulturowych tego anglojęzycznego świata się wywodzących.

Pozwolę sobie podzielić ten wpis na dwie części. Pierwszą poświęcę tekstom z roku 2020 (albo w 2020 nominowanym do nagród, czyli wydanym o rok wcześniej, bo za 2019 podsumowania nie napisałam), drugą – powrotom do znanych wcześniej ulubionych powieści, bo takie lektury stanowiły znaczącą część mojej listy czytelniczej w (ciągle jeszcze) bieżącym roku.

W kategorii powieściowej ujmuję również mikropowieści – ciężko z nimi na naszym rynku, nie mają swojej niszy, ale na świecie jest ich coraz więcej, a w tym roku miałam do nich spore szczęście.

This Is How You Lose the Time War Amal El-Mohtar i Maxa Gladstone’a to nieco inne podejście do klasycznego motywu podróży w czasie i paradoksów czasowych. Napisana poetyckim językiem, kreująca bardzo literackie obrazy dwóch przeciwstawnych agend przyszłości – jednej cyberpunkowo-technokratycznej, drugiej organiczno-naturalnej, obu despotycznie bezwzględnych – i dwóch uwolnionych z linearnego czasu, a jednocześnie poddanych permanentnej kontroli agentek, które odkrywają nieoczekiwane, powoli narastające między nimi uczucie, mikropowieść El-Mohtar i Gladstone’a zdobyła Hugo i Nebulę w swojej kategorii. Czytałam ją powoli, smakując – to skomplikowana i gęsta formalnie proza, której ogromną zaletą jest styl i sposób ujęcia, a także postacie protagonistek i sposób napisania tego, jak powoli zakochują się sobie. Bez tego mielibyśmy kolejne timey-wimey, a tak – dostajemy złożoną ze znanych elementów zupełnie nową konstrukcję.

Do tych samych nagród nominowane były inne bardzo udane mikropowieści. Stworzona wspólnie przez czwórkę autorów (Rivers Solomon, William Hutson, Jonathan Snipes i znany raczej jako muzyk i aktor Daveed Diggs) The Deep to ponura i nastrojowa, bardzo muzyczna w charakterze opowieść o syrenach – ale zupełnie innych niż te, które znamy z legend i z filmów dla nastolatków. Tutaj są to cudem ocalone dzieci, urodzone tonącym, wyrzuconym w morze podczas transportu matkom-niewolnicom. Ich oryginalna, drapieżna podwodna społeczność odrzuciła pamięć traumy – żyją bez wspomnień, które zrzucane są na jedną osobę w społeczeństwie. Tyle że tym razem padło na kogoś, kto nie jest gotowy do niesienia tego ciężaru – i może dlatego okazuje się, paradoksalnie, osobą zdolną do wprowadzenia niezbędnej społecznie zmiany… To ciężki, ponury tekst, bardzo efektowny i pomysłowy, aż by się prosił o jakąś wizualną reprezentację.

Autorem, po którego mikropowieści (również nominowane do nagród) sięgnęłam w tym roku w większej ilości, jest P. Djèlí Clark. Szczególnie zapadł mi w pamięć The Haunting of Tram Car 015: dość klasyczny kryminał w realiach urban fantasy (czytaj: magia, duchy i upiory) osadzony w alternatywnym świecie z dominującą kulturą arabską. Bardzo przyjemna lektura, jak ktoś lubi takie historie.

Wśród pełnowymiarowych powieści zachwyciło mnie A Memory Called Empire Arkady Martine, tegoroczna zwyciężczyni Hugo. Mamy tu klasyczne spaceoperowe realia: kosmiczne imperium, niewielka sąsiadująca stacja wyposażona w unikatową technologię zapisu osobowości i w tym wszystkim młoda pani ambasador, przekonana, że wszczepiona jej osobowość poprzednika – nawet niedoskonała, bo poprzednik nie dopełnił obowiązku aktualizacji – przeprowadzi ją płynnie przez mielizny skomplikowanej imperialnej etykiety i mordercze wiry politycznych koterii w państwie, w którym nikt nikomu nic nie mówi wprost. O, jakże się biedna myli!
I to by już wystarczyło na przyjemną lekturę, zwłaszcza że autorka daje i Mahit (pani ambasador) i jej poprzednikowi Yskanderowi ciekawe historyjki poboczne (romanse, mocno tęczowe, intrygi, fascynacja Mahit kulturą imperium i jej rosnące poczucie, że jej zrealizowane marzenie i życiowe osiągnięcie to jakaś koszmarna pułapka, w jaką ją wpędzono), ale w tym wszystkim jest więcej. Arkady Martine, a tak naprawdę dr AnnaLinden Weller, jest specjalistką od historii Bizancjum i choć jej imperium nazwę, język i pewne ważne elementy kulturowe zawdzięcza Aztekom, ma też sporo wspólnego ze studiowanymi przez autorkę mechanizmami relacji między dominującym kulturowo (choć mocno tracącym politycznie) Bizancjum a niewielkimi państwami, z którymi pozostaje ono w kruchej, niepewnej równowadze sił politycznych, ale które uwodzi kulturowo. Martine nie głosi kazań o kolonializmie ani o imperialności, ona w lekkiej, ale przemyślanej w każdym fragmencie formie pokazuje nam je w działaniu. Debiut, ale jaki!

Po kilkunastu latach wróciła z kolei do pisania Susanna Clarke. Jej Piranesi to w sumie tekst nieduży, bliski mikropowieści i w specyficzny, a zupełnie przypadkowy (geneza miała więcej wspólnego z chorobą i związaną z nią izolacją autorki) odnoszący się do doświadczeń odcięcia i izolacji, tak charakterystycznych dla tego roku. To jest powieść zupełnie inna niż jej pierwsza (i jedyna do tej pory) większa forma, wybitny Jonathan Strange and Mr. Norrell z roku 2004). Piranesi to (absolutnie nieprzypadkowe) nie-imię człowieka, zagubionego w samotności nie-ludzkiego miejsca i usiłującego w swoim rozbitym i złożonym ponownie umyśle zbudować wokół siebie ład świata. To jest specyficzna powieść, wyciszona, bez zwrotów akcji, bardzo introspekcyjna, niezwykle pomysłowa i przepięknie obrazowo napisana. Pewnie nie każdemu się spodoba, ale mnie zachwyciła.

Odkryciem roku były także dla mnie dwie powieści Tamsyn MuirGideon the Ninth (2019) i jej kontynuacja z 2020, Harrow the Ninth. Były dla mnie obłędnie odświeżającym przeżyciem, bo Tamsyn Muir, jak jej bohaterki, niczego się nie boi. Z kompletną, radosną dezynwolturą miesza konwencje, motywy i klimaty, kompletnie nie przejmując się tym, co się tradycyjnie w jakiej fantastycznej konwencji robi, a czego nie. Pyskata jak gwiazdka rocka, cyniczna jak bohaterowie czarnego kryminału i zbuntowana jak nastolatka, którą jest, jej główna bohaterka, Gideon, chce wyrwać się z Dziewiątego Domu – planetki-grobowca, na której mieszka wśród szkieletów, ożywionych trupów i nienawidzącej jej administracji zarządzanej przez błyskotliwą, zblazowaną, nie do końca zrównoważoną i równie jak Gideon nastoletnią księżniczkę-nekromantkę Harrow, z którą łączy ją wspólny sekret i serdeczna nienawiść. Spełnia swoje marzenie tylko po to, by wylądować, jako rycerz rzeczonej Harrow, w nawiedzonym gotyckim zamczysku w kosmosie, gdzie, idąc śladami niezniszczalnych sług rządzącego od dziesięciu tysięcy lat Cesarza Wskrzesiciela, ma pomóc znienawidzonej przeciwniczce uzyskać nieśmiertelność i ukryć wspólne przerażające sekrety. No i nie dać się uwieść żadnej z niebezpiecznych kobiet w okolicy. I zrozumieć, że rzeczy i emocje nie są tym, czym się wydają. Rany, co to była za jazda!
No, a potem Muir wydała Harrow the Ninth, gdzie postawiła świat na głowie i pokazała, jak kompletnie nie obchodzą jej lekcje z kursów kreatywnego pisania – wiecie, te o unikaniu narracji w drugiej osobie, o konieczności wyjaśniania czytelnikowi, co się dzieje i takie tam. Trzęsłam się z ekscytacji przy lekturze, nie wiedziałam, czy bardziej chcę skończyć, żeby wiedzieć, co będzie, czy też zwolnić i mieć na dłużej.

Drugą autorką, której czytałam w tym roku więcej, była kanadyjsko-meksykańska pisarska Silvia Moreno Garcia. Jej Gods of Jade and Shadow, błyskotliwa wariacja na tematy zazwyczaj łączone z powieściami spod znaku paranormal romance i młodzieżówkami, dostało w 2020 kilka nagród, jak najbardziej zasłużonych. W 2020 Moreno Garcia dołożyła do swoich publikacji własne – zanurzone mocno w meksykańskich realiach i w dyskursie związanym z relacjami Meksykanów z Europejczykami – ujęcie klasycznej gotyckiej powieści, Mexican Gothic. Więcej o tej bardzo udanej powieści napisałam tutaj.

Z 2020 zostało mi do przeczytania kilka ciekawych nowych obcojęzycznych rzeczy (przede wszystkim obsypane nagrodami Ten Thousand Doors of January Alix E. Harrow i czytane właśnie Phoenix Extravagant Yoona Ha Lee), ale to nie był dla mnie tylko rok nowych książek. Z satysfakcją wracałam w nim także do ulubionych powieści, zarówno tych czytanych dość niedawno, jak i nowych.

Powtórzyłam, czekając na film Denisa Villeneuve’a, Diunę Franka Herberta po ponad dekadzie od poprzedniej (nie pierwszej…) lektury. Ta powieść się naprawdę dobrze starzeje, muszę przyznać – postacie są wiarygodne i intrygujące, przy całej nadzwyczajności i cudowności, pomysł światotwórczy nadal świetny, a i klimat znakomity. Wróciłam do uwielbianej Ady Palmer – muszę kiedyś napisać o cyklu Terra Ignota, bo to jedna z powieści, które się albo kocha, albo ich nie znosi: Palmer to jest taka autorka, która się nie boi walnąć ci strony w neołacinie, po czym dorzucić jej wersję klasyczną (łacińską z czasów Cezara, znaczy!), która ci będzie lecieć długimi passusami pastiszu Woltera, rozsiewać przez dwa tomy aluzje do Homera czytelne głównie dla fachowców, by w pewnym momencie wyłożyć kluczowe homeryckie karty na stół – i która nam zrobi głównym narratorem/bohaterem łagodnego i miłosiernego masowego mordercę, a potem powolutku, powolusieńku poprowadzi nas do zrozumienia, jak bardzo wiele on przed nami ukrywa. To jest mój prywatny nerdowski raj, ta powieść.

Ale tekstem, do którego wracałam najczęściej – trzy razy w samym 2020! – jest powieść, którą znam od wielu, wielu lat i nieodmiennie mnie zachwyca: The Stars My Destination Alfreda Bestera. I zawsze, kiedy czytam jego przenikliwą wizję neowiktoriańskiego protocyberpunkowego społeczeństwa, które oddało władzę finansowej neoarystokracji, ubogich zepchnęło na peryferia, a kobiety do gineceum, ile razy śledzę dzieje Gully’ego Foyle’a, który jest antybohaterem nie tylko z etykietki (bo autor nie pozostawia żadnej wątpliwości co do moralnej oceny wielu jego czynów – on sam, od pewnego momentu, też tych wątpliwości nie ma) i związanych z nim meandrami fabuły kobiet i mężczyzn, nie mogę oprzeć się jednej myśli: JAKIM CUDEM tak nowoczesna, antycypująca tyle tropów i motywów, przenikliwa społecznie powieść powstała w 1956 roku? Top topów fantastycznej klasyki dla mnie.

Pod wieloma względami 2020 był koszmarny i trudny, ale czytelniczo dał mi gigantyczną satysfakcję. Dawno nie zdarzyło mi się dołożyć do mojej listy ulubionych powieści wszechczasów tylu nowych tytułów i z taką satysfakcją wracać do dawnych ulubionych tekstów. A w 2021 czekają m.in. trzecia część cyklu Muir i A Desolation Called Peace Martine. Już nie mogę się doczekać.