W roku 2020 – napisałam bardzo mało. Czego nie było widać w publikacjach 🙂
Po pierwsze, w wydawnictwie Galeria Książki ukazał się II tom powieści dla nastolatków, którą piszemy razem z Agnieszką Fulińską, zatytułowany Śpiący rycerze. Tym razem wysłałyśmy bohaterów w Tatry i kazały im mierzyć się z nagłym atakiem zimy, upiorami, koboldami i złowrogim lisem. Plany promocyjne – książka ukazała się w marcu – skutecznie niestety zrujnował nam Covid-19, ale wiem – z recenzji i z rozmów z czytelnikami – że tym, do których dotarła, książka się podobała 🙂
Po drugie, dwa moje opowiadania znalazły się w antologiach. W opublikowanym przez Grupę Wydawniczą Alpaka zbiorze queerowej fantastyki Tęczowe i fantastyczne jest mój krótki tejst zatytułowany “Czuwanie”, w którym starałam się zmierzyć – w konwencji dość gotyckiej w swej naturze grozy – z tym, jak na kwestię związków męsko-męskich i honoru rodzinnego patrzą Rzymianie z okresu republiki. W tym tomie znalazły się zarówno teksty autorów i autorek już uznanych (jak Krystyna Chodorowska czy Anna Szumacher), jak i osób dopiero na początku pisarskiej drogi.
Z kolei w pokonkursowym zbiorze Weird fiction po polsku (Phantom Books), w towarzystwie opowiadań sporej grupy utalentowanych twórców (z których większość zaczyna dopiero swoją twórczą drogę, choć są i tacy, jak Krzysztof Rewiuk, którzy mają już na koncie poważniejsze sukcesy) ukazał się tekst, z którego jestem całkiem, muszę przyznać, zadowolona (w takim stopniu, w jakim jestem w ogóle w stanie być zadowolona z własnego opowiadania (1)). Nosi tytuł “Król umiera, czyli metamorfozy” i jest moją pierwszą większą próbą napisania czegoś w konwencji weirdu.
W 2020 nadal zajmowałam się na boku także tłumaczeniem literatury fantastycznej z angielskiego. Zostałam współtłumaczką ostatniego tomu przygód Apollina, autorstwa Ricka Riordana (co było bardzo przyjemnym zajęciem, bo jako czytelniczka lubię teksty dla młodzieży, a także sporym wyzwaniem (Rick Riordan uwielbia gry słowne, co czasami może doprowadzić tłumacza do ciężkiej desperacji). Już samodzielnie przełożyłam mikropowieść tegoż Riordana, uzupełniającą serię o Apollinie – Dziennik rekrutki. Obie powieści ukazały się w wydawnictwie Galeria Książki.
(1) W tekście z antologii Tęczowe i fantastyczne przegapiłam jedną świetną okazję zrobienia czegoś koncepcyjnie i literacko ciekawego, czego do teraz nie mogę sobie darować.
I na koniec jeszcze rzeczy pozaliterackie. Nakładem krakowskiego Wydawnictwa Draco ukazał się podręcznik do łaciny, zatytułowany Cognoscite, którego jestem, obok Janusza Ryby z UJ, współautorką. W korekcie zdarzył się nam idiotyczny błąd (po n-tej poprawce zdania z tej Alkestis zrobił się ten Alkestis), ale generalnie z tego podręcznika, pełnego kulturowych ciekawostek i informacji jestem naprawdę zadowolona.
Czy jestem równie zadowolona ze wszystkiego, co napisałam i opublikowałam w roku 2020? Nie całkiem. Nie zrealizowałam swojego planu, by pisać i publikować (być może także poza blogiem) poważniejsze teksty publicystyczne o szeroko pojętej fantastyce – ukazała się wyłącznie recenzja powieści Krzysztofa Matkowskiego w Esensji – a o konkursach literackich, w których obiecywałam sobie startować, szkoda nawet mówić – mam całą opowiadań prawie gotowych, nigdy nie dokończonych i niewysłanych. Dwie rozgrzebane powieści płaczą w (metaforycznej) szufladzie. Publikacje ściśle naukowe też mi w roku 2020 szły nader średnio, niestety.
Przez początek roku 2021 będę pewnie jeszcze zbierać owoce tego, co zrobiłam albo zaczęłam w 2020 – ukaże się zbiorowa książka naukowa, do której tłumaczyłam parę artykułów, będę musiała wziąć się za własne teksty naukowe, na które mam podpisane umowy z poważnymi zachodnimi wydawnictwami, może też uda mi się skończyć podręcznik do klasycznej greki, który zjadł mi sporą część roku 2020. Z rzeczy nienaukowych wiem już o dwóch antologiach, w której będą kolejne moje opowiadania, ukaże się również III tom Dzieci dwóch światów, tym razem zatytułowany Smocza jama – tylko może byśmy go łaskawie skończyły pisać XD. A potem – cóż, oby pisało się nam wszystkim lepiej niż w roku 2020.
Umieranie to parszywa robota, Fantazmaty Grupa Wydawnicza, Kraków 2019
Antologia Fantazmatów Umieranie to parszywa robota ze swej natury nie mogła być jednolita. Interpretacja tytułowej formuły-inspiracji jest – i musi być – szeroka. Trudno byłoby oczekiwać jednolitości gatunku, literackiej formy czy podejścia do tematu. Efektem jest antologia wielogłosowa, bardzo zróżnicowana i taka, w której ciężko odnaleźć jakieś łączące cechy czy wątki przewodnie. W takiej sytuacji najsprawiedliwiej – z punktu widzenia recenzenta – będzie chyba poświęcić trochę miejsca każdemu z tekstów, jakie się w niej pojawiły. Wydaje się to tym słuszniejsze, że powiedzmy od razu: w Umieraniu… jest, obok tekstów niezłych i średnich – także kilka opowiadań znakomitych, które po prostu szkoda byłoby przegapić.
Przyjrzyjmy się więc kolejnym tekstom, wchodzącym w skład antologii. Omówienia mogą zawierać niewielkie spojlery, choć celem recenzji było raczej unikać zdradzania szczegółów fabuły; ciężko jednak zrezygnować z podawania pewnych podstawowych informacji o omawianych opowiadaniach.
Okładka z grafiką autorstwa Diany Franco Campos. Źródło: strona Fantazmatów
Katja Tomczyk, „Jedenaste słowo”
Tekst Katji Tomczyk opiera się na jednym, skądinąd błyskotliwym, pomyśle: w tym przypadku na zakazie zatruwania środowiska zbytecznym hałasem, z czym wiąże się limit dziesięciu słów dziennie, przyznany każdemu człowiekowi. Jego przekroczenie grozi śmiercią; wokół tego limitu i idei śmierci za słowa obraca się fabuła opowiadania. Paradoksalnie, w pierwszej chwili wydaje się, że ten tekst jest znacznie bardziej o życiu bohatera w milczącym antyutopijnym świecie niż o umieraniu – nie ma jednak wątpliwości, że dla głównej postaci życie stało się już nie do zniesienia i że tylko śmierć będzie go w stanie od tego umierania za życia uwolnić. W przypadku tego opowiadania kluczowa jest jego alegoryczność. Czytelnik, który będzie zastanawiał się nad politycznym sensem i społecznymi zasadami istnienia takiego świata, łatwo znajdzie w wizji autorki luki i nielogiczności. Ciężko jednak w przypadku takiego tekstu poczytywać to za znaczącą wadę: w końcu zarówno dość pretekstowa fabuła, z gatunku „Jeden dzień w antyutopii”, jak i wyraźnie symboliczny świat służą głównie wzbudzeniu u czytelnika refleksji, a także – zaskoczenia go autorskim konceptem. Doceniam ten tekst, ale mnie nie zachwycił. Może gdyby część symboliki nie była tak oczywista i chwilami popadająca w banał (narastająca popularność słowa „wolność”, fakt, że i główny bohater nosi nazwisko „Wolny”), byłoby łatwiej mnie przekonać – zwłaszcza że na przykład sceny wymieniania dziwnych, starych, długich słów, by nacieszyć się faktem mówienia, dowodzą jasno, że autorka ma talent i dryg do komponowania intrygujących, trochę onirycznych scen.
„Szarość, odcień czerni” Olgi Niziołek to tekst bardzo sprawnie napisany, intrygujący pomysłem, i ze sprawnie poprowadzonym twistem fabularnym, związanym z naturą bohaterki. W bardzo ciekawy sposób odwołuje się do tytułowego hasła antologii. Parszywie i w mękach umierają ofiary Lili, małej tajskiej (?) dziewczynki, która po śmierci stała się upiorem-mścicielką krzywd podobnych sobie dzieci, wykorzystanych przez bezwzględny świat dorosłych. Ale tak naprawdę w centrum tej historii jest sama Lili i jej paradoksalne umieranie po śmierci – tracenie, krok po kroku, resztek człowieczeństwa, zmienianie się z mścicielki w potwora i próba walki z tą przemianą. Przy całej stereotypowości i kartonowości tego, jak ukazane tu są realia seks-turystyki w Azji, tekst się broni dzięki literackiej sprawności autorki, spójności narracji i dobrym pomysłom na kreacje bohaterów.
Kornel Mikołajczyk napisał dla tej antologii opowiadanie zatytułowane „Pamięć kamieni” i jest to tekst zdecydowanie wart uwagi – głównie dlatego, że napisany jest z niezwykłą wyobraźnią światotwórczą. W jego centrum stoi fantastyczny pomysł na żywe twierdze i złączonych z nimi ludzi – kamień zrośnięty z ludzką świadomością, człowiek zdolny świadomie współ-odczuwać z rzeczywistością, jaka go otacza. Jego, a raczej, w tym przypadku, ją – główną bohaterką jest młoda uczennica kasztelana twierdzy, niegotowa jeszcze do podjęcia obowiązków, a postawiona przed niemożliwą decyzją. Ten tekst bardziej niż fabułą czy dość przewidywalnymi postaciami stoi błyskotliwym – i pomysłowo przez autora wykorzystanym – konceptem żywej twierdzy i swoistym pomysłem na magię i magiczny związek między człowiekiem a kamieniem. Szczerze mówiąc, chętnie przeczytałabym więcej tekstów osadzonych w tym świecie.
„T4N2M1” Marka Zychli mnie, przyznam, zmęczyło. Autor ma już spory dorobek powieściopisarski i własnych wiernych czytelników, ale ten tekst – rozdzielony na monolog anioła od nowotworu lewego płuca i monolog palacza na tenże nowotwór umierającego – nie przekonał mnie. Ani koncepcyjnie, ani fabularnie nie wydał mi się szczególnie ciekawy. Nie wiem, może ja coś przegapiam, ale miałam chwilami wrażenie, że – mimo celowo chropawego języka – czytam szantażującą mnie emocjonalnie, a przy tym momentami w „anielskich” fragmentach raczej pretensjonalną czytankę umoralniającą na temat szkodliwości palenia i ulotności ludzkiego życia. Albo ja czegoś nie widzę w tym tekście, albo faktycznie czegoś w nim brak: elementu zaskoczenia, oryginalnego pomysłu, jakiegoś rozwiązania, które chwyciłoby mnie za serce. Być może jednak jest to kwestia indywidualna, bo tekstowi konstrukcyjnie i stylistycznie trudno stawiać zarzuty, zapewne innym czytelnikom spasuje bardziej ode mnie.
A potem następuje „Gniew inspektora” Jakuba Sokołowskiego. Ech, byłam pewna, że gdzieś w tym zbiorze musi się czaić ona. Humoreska. I to, na moje recenzenckie nieszczęście, mitologiczna. Niestety, jako współautorka książki o mitologii greckiej znam się na niej i jej literackich przetworzeniach trochę za dobrze, w efekcie bardzo, ale to bardzo trudno zrobić na mnie wrażenie tekstem w tej mitologii zahaczonym. Na dodatek napisanie tekstu komicznego do antologii o umieraniu to droga przez pole minowe: jeden niewłaściwy krok i cały pomysł wybucha w twarz autorowi i czytelnikom. To jest niestety trochę przypadek tego tekstu: pomysł na spotkanie udręczonego Prometeusza z biurokratą z Europejskiego Inspektoratu do spraw Wiecznej Kary i Nieludzkich Mąk, okręg Olimp-Peloponez jest trochę za bardzo jak z polskiego kabaretu: niespecjalnie oryginalny i częściej żenujący niż zabawny. Nie przekonało mnie, niestety. Podejrzewam zresztą, że gdyby ten tekst-żarcik był o połowę krótszy, tylko by na tym zyskał.
Ilustracja Adriana Mechockiego do opowiadania Jakuba Rewiuka “Prędkość duszy”
Opowiadanie Michała Renca, „Bosman Przędziorek musi umrzeć” z kolei bardzo mnie wciągnęło. Przez większą część jest on bardziej o zbrodni doskonałej, niż o umieraniu, ale jest pomysłowy i w swojej kryminalnej intrydze wciągający – zwłaszcza że dostajemy szansę przyjrzenia się, jak przyszły zabójca planuje swój czyn. Mamy tu, tak naprawdę, kilka różnych planów zabójstwa doskonałego – i parszywą robotę, jaką jest planowanie śmierci kogoś innego… Już za tę oryginalność podejścia do konkursowego hasła autorowi należy się wyróżnienie. Ten tekst nie jest wybitny – są w antologii bardziej udane, niewątpliwie – trochę zawodzi w przyspieszonej końcówce, ale trzyma solidny poziom.
Bezwątpienia mocnym punktem antologii jest opowiadanie „Pamiętasz mit o Tanatosie?”, którego autorem jest Wiktor Orłowski. Ta historia – nowe i pomysłowe ujęcie znanego i mocno ogranego motywu – wygrywa wiarygodnością charakterów i oryginalnością ujęcia. To nie jest proste: napisać dziś pomysłowy tekst o zombie, a jeszcze trudniej jest stworzyć psychologicznie prawdopodobną wariację postaci-zombie, funkcjonującej, lepiej lub gorzej, w ludzkim społeczeństwie. Tu taka bohaterka wpisana jest w klasyczną thrillerowo-policyjną narrację i wplatana w swoistą historię o nie zabójstwie, nie samobójstwie i nie do końca eksperymencie. Na uwagę zasługuje językowy słuch autora – zdania takie, jak opis bohaterki wyglądającej jak nieumarła święta z ruskiej ikony pozostają na długo w pamięci. Hasło antologii stało się tu punktem wyjścia do skonstruowania intrygującej, pomysłowej wizji świata i ciekawego thrillera w futurystycznych realiach. Orłowski to autor, którego warto mieć w czytelniczej pamięci – jego angażujące, często emocjonalnie wręcz przerysowane opowiadania (autor nie bierze jeńców, to jest pewne…) coraz częściej pojawiają się na listach zwycięzców konkursów i – niech się pobawię w prorokinię – nominacje nagrodowe są tu tylko kwestią czasu.
Teoretycznie tekst Justyny Lech “Krew Śpiącej Królewny przyzywa moją duszę” jest space operą: akcja toczy się wokół Aurory, planety zachowującej się wbrew prawom fizyki i osiągalnej jedynie raz na tysiąc osiemdziesiąt dziewięć dni, a poza tym – de facto nieistniejącej; jej planeta-sąsiadka, Eresh, gdzie dzieje się większość akcji, to z kolei pozbawiona własnych atrakcji stacja postojowa dla turystów, wybierających się na Aurorę. Tekst jednak, mimo pozorów fantastyki, tak naprawdę skupia się wokół tematyki obyczajowej i ukazywanych w poszczególnych migawkach dziejów bohatera. Mam wrażenie, że trochę szkoda efektownego tytułu i naprawdę intrygującego pomysłu na istniejącą-nieistniejącą planetę, już nie mówiąc o niestety nie rozwiniętym w tekście tytułowym koncepcie krwi Śpiącej Królewny, czyli planetarnego pyłu z Aurory, na prostą w sumie opowiastkę o korporacyjnym zabójstwie. Zamykająca tekst scena jest pięknie napisana, ale na mnie spadła trochę jak grom z jasnego nieba i wydała się raczej nieuzasadniona; szkoda, tekst miał ogromny potencjał, który moim zdaniem nie w całości udało się wykorzystać.
Teraz może powiem od razu – „Słowa, których nie powiem Łucji” Krzysztofa Matkowskiego to najlepszy tekst tego zbioru i jedno, moim zdaniem, z najlepszych polskich opowiadań roku 2019. Matkowski w oryginalny i emocjonalnie przejmujący sposób odnosi się do motta-tytułu antologii, kreśląc nam dzieje bohatera, który w ciągłym umieraniu stara się jakoś żyć i odkryć, czym jest-było-miało być jego życie. Jesteśmy gdzieś na granicy starannie odtwarzanego realizmu i specyficznej, kluczowej dla opowiadania, ale dalekiej od typowych gatunków, nieoczywistej fantastyki. Ten tekst wygrywa jednak nie tylko konceptem i nie tylko tym, że Matkowski ma świetne wyczucie psychologiczne do bohaterów i potrafi kreować postacie może niekoniecznie miłe, na pewno nie heroiczne, ale bardzo prawdziwe. Tutaj jednym z kluczy do sukcesu jest to, w jaki sposób ta historia jest opowiedziana: w szarpanych fragmentach, skrótach, z których czytelnik rekonstruuje historię narratora i Łucji, a które wydają się idealną formą dla opowieści o jaźni i pamięci poszatkowanej, pokawałkowanej między różnych ludzi, różne żywoty i różne umierania. Jednocześnie styl prozy Matkowskiego jest zmysłowy, bardzo obrazowy, sprawiający, że niemal czuje się smaki i widzi sceny, kluczowe dla życia bohatera. To jeden z tych autorów, których zdecydowanie warto zapamiętać i śledzić jego dalszą twórczą drogę: będę bardzo rozczarowana, jeżeli za rok-dwa nie zacznę znajdować jego tekstów w literackich czasopismach, a nazwiska – na listach nominacji do nagród.
Grzegorz Gajek miał pomysł na „Lot Dedala” – wcielenie w przetworzone realia kojarzące się z ogólnie pojętą starożytnością (raz Minos i Dedal, raz rzymskie sabińskie wino) umysłów uwolnionych kiedyś od cielesnej egzystencji i pragnienie Ikara, by przez symboliczną śmierć ciała do tej infosfery wrócić – ale coś nie zagrało do końca. Może Gajek za blisko trzyma się mitu? Może przeszkadza zamierzona sztuczność całej sytuacji – wszyscy, i bohaterowie, i czytelnik, wiedzą, że odgrywają swoje role w micie? Może podniosłe rozmowy Dedala i Minosa o duszy albo niczym nie skontrowany patos ostatnich scen? Nie jestem pewna, co nie zagrało, ale mnie to opowiadanie, eleganckie przy tym i ładnie napisane, pozostawiło obojętną – może poza lekką irytacją pretensjonalnością, która co jakiś czas z tych nieco infodumpowych debat o tożsamości i duszy przeziera…
„Inwazja Obcych! Hip, hip, hurra!” Wojciecha Terleckiego toznowu humoreska, tym razem celowo pogrywająca oklepanymi motywami SF: pierwszy kontakt, mózg uczonego w słoiku, inwazja Obcych… Wszystko to podane w sosie dość przewidywanego, ciężkawego (aluzje do Rona Hubbarda) i wątpliwego chwilami humoru (Noc kuchennych noży jako nazwa dnia ataku na Obcych, serio?), a opowiedziane przez narratora, który dzięki byciu chłopkiem-roztropkiem ma być zabawny, ale niekoniecznie zawsze jest. Natomiast kiedy już czytelnik przebrnie przez te żarciki, to zostanie z całkiem niezłym i rzeczywiście oryginalnym pomysłem na wyczerpanie cywilizacyjnej puli umierania i z poczuciem, że szkoda, że taki pomysłowy motyw pojawia się tak późno w tekście. Generalnie, to opowiadanie zdecydowanie lepiej się kończy niż zaczyna.
Sam pomysł, od którego wyszła Aleksandra Stanisz w swoim opowiadaniu „Ofiara” – w cywilizacji składającej ofiary strzegącym jej rzekomo Monstrom pojawia się osoba znikąd, która chce zostać ofiarą dobrowolną, po czym przekonujemy się, że nie wszystko jest takie, jak by się na pierwszy rzut oka wydawało – nie jest specjalnie nowy, ale autorka wpisuje go w ciekawie pomyślany świat fantasy. To opowiadanie stoi konceptami i światotwórstwem – i może szkoda, że stylowo, konstrukcyjnie czy literacko jest chwilami nieco nierównie i nie do końca konsekwentne. Mimo tych zastrzeżeń zaliczyłabym je jednak do jasnych stron antologii.
„Odpoczniesz po śmierci” Agnieszki Sudomir to udany tekst o nieco humorystycznym charakterze. Pomysł na opowiadanie – lekko ironiczna, sprawnie napisana, zdystansowana opowieść sprzątaczki nieustannie sprzątającej produkowane przez ludzi pokłady snów i marzeń, dręczonej przez (jakże by inaczej!) przypisaną do jej pracy biurokrację, a na końcu ujawniającej swoją zaskakującą tożsamość – jest bardzo dobry, a i broni się po części dzięki temu, że autorka nie bała się małej formy i nie rozciągała tekstu niepotrzebnie. Z tekstów humorystycznych i ocierających się o taką konwencje w tej antologii ten z pewnością można uznać za najbardziej udany.
Monika Glibowska miała na „Lustra śmierci” naprawdę efektowny pomysł, rodem z literatury grozy – tajemnicza kobieta, która przez lustra widzi i maluje ofiary porwań i morderstw. Natomiast muszę przyznać szczerze: rozumiem, jaką naturę ma narrator tego opowiadania, ale i tak odrzuca mnie to, jak autorka jego ustami opowiada wprowadzającą w opowiadanie historie porwanej dziewczynki. Zaginiona i zamordowana Bianka ma czternaście lat. Nie uważam, by zaproponowany przez fabułę rozwój jej historii – kombo „seks, narkotyki i pożarcie przez szczury” – był tu motywowany czymkolwiek poza chęcią epatowania. A prawda jest taka, że ten tekst, przy rewelacyjnym pomyśle wyjściowym, fabularnie wydaje się nieco puszczony, zwłaszcza gdy chodzi o mało przekonujące i trochę przyspieszone, moim zdaniem, zakończenie. Szkoda, bo koncepcyjnie jest naprawdę bardzo udany.
„Ultra hardkor” Łukasza Skonecznego zdecydowanie mi się podobał. W zbiorze zatytułowanym Umieranie to parszywa robota człowiek spodziewałby się przynajmniej kilku tekstów z pogranicza weird fiction i groteski i aż dziwne, że w tę konwencję wpisuje się dopiero czternasty z recenzowanych tu tekstów! Cóż, lepiej późno, niż wcale – i w tym przypadku słowo lepiej pasuje również do literackiej jakości tekstu. „Ultra hardkor” ma pomysłowy, oryginalny świat, w którym umarła śmierć, a ludzkości wcale nie jest z tym jakoś specjalnie dobrze. Ten pokręcony koncept został tu zrealizowany przy pomocy równie absurdalnej fabuły, do której dobrany jest odważny, grający na zgrzytach i kontrastach styl. Zdecydowanie „Utra hardkor” to jeden z jaśniejszych punktów antologii.
„Prędkość duszy” Jakuba Rewiuka fabularnie zaczyna się od bardzo klasycznego punktu wyjścia. Space operowe klimaty, obce światy, hibernacja podczas kosmicznej podróży to tematy i motywy w SF ograne, ale dające się wdzięcznie dostosować do całego mnóstwa autorskich pomysłów i założeń. Od nich wychodzi w swoim opowiadaniu Jakub Rewiuk, ale interesuje go nie tyle eksploracja kosmosu, co eschatologia, poszukiwanie duszy i jej właściwej natury. Ten tekst – SF o tym, co się może stać z ludzką duszą w kontakcie z fizycznym absolutem czarnej dziury – jest bardzo klasyczny w swoim pomyśle (to ten typ religijnej fantastyki, który pojawiał się w twórczości mistrzów gatunku od bardzo dawna. Tekst Rewiuka do tych klasycznych ujęć się odnosi, choć w centrum stawia kwestie związane z buddyzmem i hinduizmem, w tym kwestie oczyszczenia i wyrwania się z kręgu wcieleń. Rozważania trochę przeważają tu nad wydarzeniami, a na filozofię i teologię położony jest chwilami większy nacisk, niż na charaktery postaci, ale tekst mimo to jest udany i czytelniczo intrygujący.
Ilustracja Emilii Baczyńskiej do opowiadania Michała Renca “Bosman Przędziorek musi umrzeć”
Agnieszka Fulińska, której obecność w antologiach i tomach opowiadań jest coraz bardziej zauważalna, powraca w opowiadaniu „Ostatnia bitwa Franza Maira” do uniwersum, w którym dzieje się akcja większości jej tekstów, a mianowicie do alternatywnej wersji Europy końca XVIII – połowy XIX wieku, w której losy świata potoczyły się po wojnach napoleońskich nieco inaczej, niż w znanej nam historii realnej. W „Ostatniej bitwie…” punktem wyjścia dla autorki są wydarzenia z okresu wojen francuskiej I Republiki, ale akcja, niespiesznie, krok po kroku rozwijana, sięga kilka lat później, do roku 1800 i bitwy pod Marengo. Na starannie choć subtelnie zarysowanym historycznym tle (próżno tu szukać konkretnych dat i wymienionych z nazwy bitew, Fulińska poddaje pierwszy trop, a potem raczej polega na wiedzy czytelnika niż stara się ją najprostszymi środkami poszerzać) autorka szkicuje dzieje rekruta Franza Maira, walczącego przeciw Francuzom Tyrolczyka. To Mair będzie bohaterem, któremu los udowodni, jak parszywą robotą potrafi być umieranie – i to udowodni niejeden raz… „Ostatnia bitwa…” w pomysłowy sposób łączy klimaty historii alternatywnej z nastrojami rodem z opowieści niesamowitych i chwilami weird fiction. Czytelnicy lubiący podobne klimaty powinni mieć oko na tę autorkę.
„Dziecko” Grzegorza Piórkowskiego to niezły kryminał w cyberpunkowych klimatach. Tekst rozpoczyna się zaskakującą sceną psychoterapii – jeżeli to spotkanie posługującego się wysoce niekonwencjonalnymi metodami narratora z pewnym multimilionerem-gangsterem w ogóle można tak nazwać – i szybko skręca ku pograniczu cyberpunkowego thrillera i kryminału, osadzonego w futurystycznej rzeczywistości pełnej SI, wynalazków przedłużających życie i androidów. Kontekstem sprawy, do której narrator zostaje wezwany jako konsultant, jest swoiście rozumiany motyw buntu maszyn i kwestia tego, czy świadoma sztuczna inteligencja w ciele androida jest człowiekiem, czy też nie. Opowiadanie – z szybką i spójną akcją, charakterystycznym pierwszoosobowym narratorem i rozważaniami o naturze androida i człowieczeństwie – złożone jest ze znanych elementów i fabularnie niewiele w nim oryginalności, ale nie przeszkadza mu to być zdecydowanie udanym, wciągającym tekstem.
Sylwia Błach w „Kresie Adama” takżeposługuje się klockami, którymi bawiło się już wielu twórców. Niemniej, o ile kryminalny mniej więcej cyberpunk z awanturniczą akcją wymagał głównie wyrazistych postaci i spójnej akcji, żeby okazać się przyjemną i ciekawą lekturą, o tyle z polityczną dystopią jest gorzej. W ogóle to jest, moim zdaniem, konwencja niełatwa, grożąca popadnięciem w publicystyczne uproszczenia i powtarzanie kilku tych samych, uzależnionych od światopoglądu autora, zestawów diagnoz. Tu zaczynamy od piekła kobiet – łagodniejszej wariacji Opowieści podręcznej – i szybko dostajemy zestaw innych, sięgających tym razem gdzieś w rejony znane z Roku 1984: zniewolenie przez totalitarną władzę, kontrolę myśli przez obowiązkowe wszczepione chipy, program Eutanazja +, rozbicie więzi rodzinnych… Łapałam się przy lekturze na tym, że zamiast czytać, odhaczałam w myślach motywy, które muszą się pojawić w konwencjonalnym antyutopijnym świecie. Szkoda, że z tych odhaczonych pojawia się tu aż tak wiele. Może gdyby było ich mniej, ciekawy psychologicznie i koncepcyjnie pomysł na głównego bohatera – którego bunt przeciw systemowi ma polegać na dobrowolnym poddaniu się eutanazji z powodu wszechogarniającej, morderczej nudy świata, w jakim żyje – wybrzmiałby mocniej. Trzeba też podkreślić, że ten tekst, z jego greckimi tragediowymi odniesieniami, niebanalnie i ciekawie realizuje motto-tytuł antologii. Przed bohaterem, zaiste, parszywa robota, i to nie taka, o jakiej marzył…
Ostatni tekst zbioru, „Pokój z widokiem na wojnę” Marleny i Mariana Siwiaków, odwołuje się z kolei wprost do konwencji postapo. Mamy tu wszelkie elementy, jakiej po militarnym wariancie tejże możemy się spodziewać: ruiny miast, walkę o przetrwanie, bezwzględnych żołnierzy, dawną wojnę, swoiście rozumiane zombie… To nie jest do końca moja ulubiona tematyka, ale muszę przyznać, że przy całym ogrywaniu znanych już motywów tekst jest bardzo sprawnie napisany, trzyma w napięciu i dobrze się go czyta.
Ilustracja Adama Bieniasa do “Ostatniej bitwy Franza Maira” Agnieszki Fulińskiej
Generalnie, podobnie jak w przypadku poprzednich zbiorów opowiadań, firmowanych przez Fantazmaty, mamy tu do czynienia z zestawem udanym i ciekawym. Teksty pełne mniej lub bardziej czarnego humoru sąsiadują tu z trzymającymi w napięciu thrillerami i dziełkami o refleksyjnym czy filozoficznym charakterze. Antologia, mimo kilku nieco słabszych tekstów, generalnie trzyma równy poziom, a przy tym – zawiera kilka tekstów naprawdę bardzo dobrych i znakomitych. Warto też podkreślić w tym miejscu staranność korekty, redakcji i wydania, a także oddać sprawiedliwość ilustratorom, których praca także przyczynia się do dobrego wrażenia, jakie ten zbiór robi. By podsumować wyświechtanym, ale tu akurat nieźle pasującym sformułowaniem, w Umieraniu… każdy czytelnik znajdzie coś dla siebie.
KRÓTKIE PODSUMOWANIE
Ocena zbiorcza: 7/10
Jeżeli masz mało czasu:
Chcesz psychologiczne/fantastyczne z lekko weirdowym konceptem: wybierz “Słowa, których nie powiem Łucji” Krzysztofa Matkowskiego; mój typ do Nagrody Zajdla 2019
Chcesz epickie z historią i wojną w tle: wybierz “Ostatnią bitwę Franza Maira” Agnieszki Fulińskiej
Chcesz fantasy z błyskotliwym światotwórstwem: wybierz “Pamięć kamieni” Kornela Mikołajczyka
Wczoraj ja, autorka bloga, zadebiutowałam jako autorka opowiadania (i, nie powiem, jestem dziko szczęśliwa). Tak się złożyło, że zbiegło się to z dniem przywiezienia mi przez kuriera paczki z egzemplarzami autorskimi II tomu powieści dla młodzieży, który współnapisałam z Agnieszką Fulińską. O powieści parę słów następnym razem, teraz – krótka reklama antologii.
Oddaję głos jej twórcom:
“Czy w krótkiej formie można zmieścić wiele? Chcemy udowodnić, że tak 🙂 A udowodnić zamierzamy antologią 26 opowiadań dostępną jako darmowy e-book W głębi snów. Darmowy, ale na zasadach CHARITYWARE. Co to oznacza? Ano to, że pobierasz za darmo, ale prosimy Cię, żebyś przy okazji zaglądnął na stronę Fundacja SYNAPSIS i wpłacił na rzecz tej organizacji darowiznę.”
Radosław Puchała, znany m.in. z publikacji w Białym kruku (ale to samo, IMHO zdecydowanie ciekawe, opowiadanie można znaleźć i tu)
Sylwester Gdela, którego dorobek jest już całkiem pokaźny – zarówno gdy chodzi o dokonania pisarskie, jak i ilustratorskie. Zajrzyjcie na stronę Fantazmatów do Galerii albo posłuchajcie jednego z opowiadań.
Sylwia Finklińska, obecna w kilku antologiach, w tym w recenzowanym tu wcześniej zbiorze Ja, legenda.
Mateusz Kędziora, który ma dorobku kilka naprawdę bardzo dobrych opowiadań, publikowanych na forum Nowej Fantastyki. W podobnej sytuacji jest kolejny z autorów, Michał Gola, a także – również publikujący na tym samym forum Michał Puchalski oraz Jan Fosz. Także Sylwia Wełna – w zasadzie każde z tych autorów pisze już spokojnie na publikowalnym (papierowo) poziomie.
Pozostali autorzy, których do tej pory nie czytałam – albo nie wiem, że czytałam, bo znam tylko z netowych pseudonimów, których nie kojarzę z nazwiskami, to Aleksandra Wyszynska, Gożjakiś, Julia Łuszpińska, L. K. Moss.
W ramach Zajdlowej serii pozwolę sobie zaproponować jeszcze jedno opowiadanie autorki, którą już polecałam. Dzisiejsza polecanka jest specyficzna, zawiera bowiem aż dwa disclaimery. Po pierwsze, patrz poprzednia notka – polecam tekst mojej przyjaciółki i współpracowniczki, i przyznaję się do tego głośno także dlatego, żeby wszystko było jasne: polecam, bo lubię to opowiadanie, a nie dlatego, że przyjaźnię się z jego autorką. Po drugie – o ile poprzednie polecanki były ze zbiorów albo rozreklamowanych i łatwo dostępnych w sprzedaży, albo wręcz z antologii odległych od czytelnika jedynie o jeden przycisk „pobierz za darmo”, o tyle tu sprawa jest bardziej skomplikowana i Sny umarłych wcale nie jest bardzo łatwo znaleźć.
UWAGA: Dalsza część analizy zawiera spojlery. Przejdź na koniec (po ilustracji), po krótką bezspojlerową rekomendację.
„Zima” Fulińskiej ukazała się w edycji 2019 polskiego rocznika weird fiction Sny umarłych, choć nie jest typowym weirdowym opowiadaniem: bliżej jej do onirycznej, sennej stylistyki realizmu magicznego niż do pomysłów z gatunku bizzarro. Wybrałam „Zimę”, mimo że w stosunku do innych opublikowanych w 2019 opowiadań autorki jest trudno dostępna, zwłaszcza w obecnych czasach zamkniętych księgarń i zawieszonych kontaktów ze znajomymi i ich biblioteczkami, bo w całej dotychczasowej twórczości Agnieszki Fulińskiej jest to tekst dość nietypowy, i w swej nietypowości bardzo dla mnie ciekawy.
Większość publikowanych tekstów Fulińskiej – z wyjątkiem dostępnego w Esensji Auto da fe – składa się na jedno uniwersum, wpisane w konkretny czas: lata od rewolucji francuskiej do II połowy XIX wieku. „Zima” teoretycznie nie jest tu wyjątkiem: także i ona ma w tle wielką historię i tragedię odwrotu wojsk napoleońskich spod Moskwy. To stamtąd – choć nie wiadomo tak do końca, w jaki sposób – ranny bohater, Alexandre Meunier, zawędrował pod Kraków, na granicę Księstwa Warszawskiego, i przywlókł ze sobą coś, czego ani on, ani goszcząca go młoda Polka, Marianna Kruszewska, nie rozumieją i przed czym nie umieją się bronić. Tylko pytanie, czy w ogóle można się jeszcze bronić.
W opowiadaniu Fulińskiej dzieje się niewiele: w uporządkowane, smutne życie dziewczyny, której wszyscy bliscy wyruszyli na beznadziejną wojnę, powoli wpełza niepokój, a za nim – wszechogarniający mróz i chłód. Tekst stoi nastrojem – autorka umie budować klimat niepewności i nieokreślonego lęku, nie wchodząc przy tym nigdy do końca na terytorium horroru czy grozy sensu stricto, choć jej inne teksty dowodzą, że potrafi i to. Tu skupia się z jednej strony na budowaniu niepojącego, a jednocześnie fascynującego nastroju miejsca, które w fatalistyczny, powolny sposób poddaje się nadchodzącej zimie, z drugiej – na subtelnej historii relacji między bohaterami: nieznającymi się przecież (bo on, półprzytomny, długo bierze ją za pozostawioną we Francji zupełnie inną dziewczynę), a jednak jakoś, wbrew wszystkiemu, lgnącymi do siebie. Wiele tu niedopowiedzeń, sugestii raczej niż stwierdzeń i wyjaśnień. To ten oniryczny, senny nastrój i brak wyraźnego nacisku na historyczność odróżnia „Zimę” od innych tekstów autorki.
GDZIE ZNALEŹĆ: Antologia Sny umarłych.
ZA ILE: No i tu pojawia się pewien problem: nie czuję się dobrze, że polecam Wam tekst, który lubię i cenię, ale który jest dość trudno dostępny – o ile wiem, w tej chwili zakup Snów umarłych możliwy jest głównie na stronie wydawcy, choć jak z dostępnością, nie wiem. Gdyby jednak ktoś zapłonął namiętną chęcią przeczytania, podejrzewam, że może napisać do Autorki na Forum Nowej Fantastyki i zapytać o możliwości kontaktu z tekstem 🙂
DLA KOGO: Jeżeli lubisz narastający opresyjny klimat, historie z zimą w tle, nietypowe opowieści o uczuciach, nie będące klasycznymi romansami, fantastykę z XIX wiekiem w tle. Nie dla wielbicieli/ek szybkiego tempa akcji, krwistych opisów, grozy w typie gore.
Jeżeli komuś potrzeba informacji, jak nominować i głosować, albo w ogóle, o co chodzi z z tą nagrodą, to wszelkie informacje są na początku jednej z poprzednich notek z tego cyklu.
Jest taka akcja, bardzo bliska mojemu sercu czytelniczki i obserwatorki (bo nie jakiejś bardzo aktywnej uczestniczki…) życia fandomowego w Polsce. Nazywa się “Zew Zajdla”.
Wiele osób, zaglądających tu, pewnie wie, o czym mowa, ale dla tych, co nie znają, wyjaśnię. Akcja ta wiąże się z najpoważniejszą z polskich nagród, przyznawanych tekstom fantastycznym: Nagrodą Fandomu Polskiego im. Janusza A. ZAjdla. Przyznaje się ją co roku, a w głosowaniu biorą udział osoby, które albo obecne są na Polconie, albo wykupiły akredytację wspierającą i głosują zdalnie. Nominować jednak może absolutnie każdy. Wystarczy wybrać do pięciu swoich ulubionych opowiadań i do pięciu powieści i zagłosować na nie przy pomocy specjalnego formularza. Te teksty, które dostaną najwięcej głosów, uzyskają oficjalną nominację i to spośród nich realni i korespondencyjni uczestnicy Polconu wybiorą nagrodzone teksty.
I tu pojawia się pytanie: jak wybierać? Listy pomocnicze, opracowane przez niezastąpioną ekipę Zewu Zajdla, liczą pod tysiąk opowiadań i kilkaset powieści. Nie łudźmy się – niewiele osób ma szansę przeczytać to wszystko. Ale… ale można próbować poszerzyć swoje normalne czytelnicze wybory. Może w tym roku nie głosować tylko na pewniaków? Albo wręcz przeciwnie – sprawić przyjemność ulubionym twórcom i zapronowować ich kolejne dzieła? Może warto sięgnąć po jedną czy drugą antologię – sporo z nich dostępnych jest w sieci za darmo – i zerknąć na ich ofertę? Czasami dzieki temu udaje się znaleźć nowego ulubionego autora lub autorkę?
Czasu nie jest wiele – zgłaszanie nominacji trwa do końca marca – ale ciągle jeszcze można poszukać jakichś ciekawych uzupełnień do swojej listy!
W akcji “Zew Zajdla” biorę udział w zasadzie od jej początku. W tym roku zaczynam także tutaj serię Zajdlową. Nie chcę obiecywać, że zrobię wszystko dokładnie tak, jak planowałam, że przedstawię po 10-15 ulubionych tekstów, z których w końcu wybiorę – w obecnej sytuacji wiele się może zdarzyć, począwszy od pożarcia czasu przez platformę do zdalnego nauczania – ale na pewno spróbuję przez następny tydzień w miarę regularnie dzielić się polecankami.
Nie, nie uważam się za autorytet i nie planuję robić tu wykładów pt. “Na co TRZEBA głosować, bo jest literacko wybitne”. Chcę raczej podzielić się własnymi typami, trochę może poobnosić z własnym gustem, a przy okazji – zrobić reklamę kilkorgu autorów. Większość – choć nie wszystkie! – z polecanek tutaj będzie dotyczyła autorów mniej znanych, młodych, debiutujących, albo takich, dla których rynek niekoniecznie był przychylny. I tak, cieszyłabym się, gdyby dostali nagrody. Ale jeszcze bardziej będę się cieszyć, jeżeli dzięki temu zyskają nowych czytelników.
Na początek, na dzisiejsze Idy Marcowe: opowiadanie należące do fantastyki historycznej. “Kobieta, która słyszała smoki” Agnieszki Fulińskiej.
UWAGA: Dalsza część analizy zawiera spojlery. Przejdź na koniec (po drugiej ilustracji), po krótką bezspojlerową rekomendację.
Agnieszka to, jak wiele osób wie, autorka napisanej razem ze mną młodzieżowej powieści (a nawet dwóch). Ale jej opowiadania nie polecam dlatego, że to moja przyjaciółka.Polecam dlatego, że wydaje mi się ciekawe, oryginalne i nieco inne od tego, co polska fantastyka ma nam na co dzień do zaoferowania.
Opowiadanie Fulińskiej mieści się gdzieś na przecięciu fantastyki historyzującej, lekko może nawet steampunkowej, osadzonej w mniej lub bardziej fikcyjnie przekształconych wersjach naszego świata, i urban fantasy. Z tej pierwszej ma warunki i świat przedstawiony – alternatywną Francję połowy XIX stulecia. W świecie tym jednak aktywne – choć ukryte przed większością społeczeństwa – są pewne siły o nadnaturalnym charakterze, nadprzyrodzone istoty i postacie z legend – co z kolei typowe jest m. in. dla urban fantasy.
Agnieszka Fulińska kreuje swój świat z obsesyjną dbałością o historyczne detale i szczegóły. Choć w jej tekście mamy gadające stwory, ożywione postacie z baskijskich mitów i quasi-Lovecraftowską grozę, obok nich na czytelników czeka historyczna Francja, odtworzona przy pomocy lektur i ilustracji z epoki.Jeżeli autorka opisuje nam stroje bohaterów, jeżeli mówi, co i gdzie jedli, to można być pewnym, że sprawdziła dokładnie kwestie tego, co jadano i jak się noszono w tym konkretnym momencie historii; jeżeli sięga po legendy, to te legendy zna Ten realizm odnosi się także do kreacji postaci i ich nie tylko historycznej, ale i psychologicznej wiarygodności.
Teoretycznie głównym bohaterem opowiadania jest Adam Cardelli, znany także z innych tekstów Fulińskiej detektyw-dżentelmen, rodzinnie i towarzysko powiązany z cesarskim dworem Francji. Adam jest bohaterem nieco odstającym od sztancy typowego powieściowego/filmowego detektywa: spokojny, raczej introwertyczny i wychowany zgodnie z konwenansami i zasadami epoki, niewiele ma w sobie z twardziela albo złamanego życiem bohatera czarnego kryminału. Jego rola w tekście też jest dość specyficzna. Z jednej strony to on jest głównym detektywem, rozwiązującym zagadki; z drugiej, sam przecież ciągle uczy się tego fachu od swego mentora, inspektora Vidocqa.
Sięgając po postać Vidocqa, Fulińska z jednej strony zrobiła rzecz dla steampunku typową, z drugiej zaś – obeszła po swojemu znaną regułę. Wprowadzenie do steampunkowych światów zmityzowanych postaci realnych jest dla tej konwencji bardzo typowe – w powieściach i opowiadaniach steampunkowych mamy całe stada Richardów Burtonów, Isambardów Brunelów i im podobnych; bardzo często są to te same postacie, powtarzane w kolejnych tekstach i nieodmiennie brane z tradycji kulturowej Imperium Brytyjskiego. Fulińska z kolei sięgnęła do innej ważnej dziewiętnastowiecznej mitologii kulturowej, a mianowicie do tradycji francuskiej: Verne i Dumas są dla niej, jako inspiracje, ważniejsi od Dickensa, a legendarny francuski przestępca-policjant-prywatny detektyw Vidocq zastępuje jej Burtona czy Brunela.
W “Kobiecie, która słyszała smoki” na pierwszy plan wybija się jednak tytułowa postać, napisana z sympatią i szacunkiem praczka w średnim wieku, która prosi bohaterów-detektywów o pomoc w dość nietypowej sprawie. Ma otóż od lat wrażenie, że z wizerunków świętego Jerzego przemawiają do niej pokonywane przez świętego herosa smoki… To jest bardzo dobrze pomyślana, konsekwentna postać, a przy tym dość nietypowa – ile mamy fantastyki, skupionej wokół postaci zwyczajnych, niemagicznych, nie należących do wyższych sfer ani intelektualnych elit kobiet w wieku 50+? Fulińskiej ta bohaterka wyszła żywa i barwna, pozytywna, ale nie przesłodzona. Kreacja postaci Adèle Mollard to jedna z, moim zdaniem, największych zalet tego opowiadania.
To nie jest tekst dla wielbicieli fantastyki akcji ani dla fanów opowiadań opartych na jednym, błyskotliwym koncepcie. Tu widać, że tekst należy do szerszego uniwersum, choć jego znajomość nie jest wymagana do zrozumienia całości. Opowiadanie spodoba się raczej osobom lubiącym refleksyjną, niespiesznie toczącą się narrację, budowanie klimatu i kreację postaci, a także – ciepłe, pozytywne emocje, jakie ten tekst budzi.
DLA KOGO: Jeżeli lubisz fantastykę osadzoną w historii, historię alternatywną, urban fantasy, ale zakorzenione w XIX wieku, nie współcześnie. Jeżeli lubisz smoki i jest ci żal, że fantastyka często traktuje je jak bezmyślne bestie. Jeżeli utraszybka akcja nie jest dla ciebie priorytetem. Jeżeli szukasz w fantastyce wyrazistych, barwnych bohaterek i bohaterów wykraczających poza najbardziej przewidywalne standardy zachowań i typów męskich postaci. Jeżeli w swoich lekturach steampunkowych i urban fantasy chcesz wyjść poza krąg polsko-brytyjski.
Idea stojąca za serią darmowych antologii i zbiorów opowiadań,
wydawanych przez Fantazmaty, jest bardzo cenna. Z jednej strony coraz trudniej
o debiut (w tym konkretnym przypadku – w ramach szeroko pojętej fantastyki). Z
drugiej – czytelnikom wcale nie jest łatwo dotrzeć do ciekawych opowiadań, bo
owszem, publikują je niektóre czasopisma papierowe i internetowe, ale w
stosunkowo niewielkich ilościach, a i o zbiory opowiadań coraz trudniej.
Tegoroczny sukces zbioru Harda horda
to raczej wyjątek niż reguła. W takiej sytuacji idea, by udostępniać
czytelnikom obszerne (i dodajmy, redaktorsko i edycyjnie bardzo starannie
przygotowane) zbiory opowiadań autorów debiutujących bądź młodych stażem, jest
naprawdę cenna. Zwłaszcza że – powiedzmy to sobie od razu – Ja, legenda zawiera kilka opowiadań
naprawdę bardzo dobrych, a całość trzyma równy poziom.
Zacznijmy może od kawałka historii i kawałka wyznania na początek.
Antologia powstała jako owoc konkursu ogłoszonego na forum fantastyka.pl i tam
też można (lub można było) przeczytać pierwotne wersje opowiadań. To może być
całkiem ciekawe – zobaczyć, jak z pomysłu, czasami literacko nie do końca
oszlifowanego, albo z pierwszego szkicu rodzi się gotowy do publikacji tekst. W
większości przypadków znałam obie wersje opowiadań z antologii i obserwowanie,
co się w nich pod wpływem pracy z redaktorem zmieniło, było szalenie ciekawe.
Skądinąd, jeżeli jest się (no nie oszukujmy się, jak ja) aspirującym autorem
lub autorką, warto zrobić sobie takie ćwiczenie nawet na jednym tekście:
pozwala to uzmysłowić sobie, że dobry redaktor nie jest wrogiem pisarza, a
wręcz przeciwnie – może pomóc oszlifować pomysł i pozwolić opowiadaniu rozwinąć skrzydła.
Przy tej okazji – obiecane wyznanie i disclaimer w jednym: znam
część autorów, osobiście lub wirtualnie. Trudno, żeby było inaczej, polskie
środowisko piszących i czytających fantastykę nie jest ogromne, a mnie się w
różnych miejscach zdarzało udzielać. Wolę to jednak powiedzieć wprost –
dlatego, że zamierzam sporo osób chwalić. Ale to nie są pochwały dla kolegów i
koleżanek (a w jednym przypadku – dla osoby, z którą zdarza mi się pisarsko
współpracować) – to są pochwały
uczciwie, moim zdaniem, zasłużone.
Legendę otwiera „Babel z moich snów” Alicji Janusz, tekst fantasy z ciekawym pomysłem na magię powiązaną z muzyką. Autorka umieszcza epizod z dziejów swojej bohaterki na tle alternatywnej, magicznej Europy (i kawałka Bliskiego Wschodu), wpisując dzieje młodej uczennicy maga-artysty, Audrey, w barwną historię klątwy i zemsty. Muzyka-magia jest najmocniejszym zdecydowanie punktem tego tekstu, efektowny jest też nastrój, który udało się autorce wykreować. Mniej przekonują mnie relacje między postaciami i w ogóle ich psychologia – a że niewiara zawiesza mi się na twiście, który wprowadza rozwiązanie akcji, fabularnie tekst mnie nieco rozczarował. Niemniej, umiejętności kreowania klimatu i pomysłowości światotwórczej nie można Alicji Janusz odmówić. Generalnie pomysły na kreowanie światów fantastycznych to jest mocna strona tej antologii. Podobnie jest w „Zakrzywieniu czasozefiru” Kamila Kuliga, gdzie dwaj bracia-uczeni z mniej więcej naszego świata trafiają do rzeczywistości o obcej, innej fizyce. Ciekawszy zresztą w tym tekście wydaje się opis zasad budowy tego świata niż jego rzeczywistości – może po prostu na mnie jako czytelniczce sprawdza się założenie, że im więcej pozostawione wyobraźni, tym lepiej uzupełnia ona braki w pisanym tekście – ale autorowi udało się stworzyć niebanalne i żywe postacie braci-uczonych i umiejętnie wykreować napięcie między nimi. Efektownym konceptem są też Płynne Formy w „Sercu szwajcarskiego bohatera” Weroniki Seliman, gdzie wybraną perspektywą sporej części narracji jest spojrzenie oczyma obcej – także na poziomie czysto biologicznej organizacji – rasy, a raczej czegoś, co się nią wydaje. Spaceoperowy klimat – opuszczone statki, dziwne obce rasy, kosmiczne konflikty, ożywione SI – jest tu tłem dla oryginalnie opowiedzianej historii konfliktu, w którym „walczący” nie do końca zdają sobie sprawę nie tylko z tego, jakie będą konsekwencje ich zaangażowania, ale nawet, tak naprawdę, z kim walczą. Autorka stara się oddać obcość Płynnych Form także na poziomie językowym, kreując elementy mowy i wybierając nietypowe formy gramatyczne dla swoich postaci. Subiektywnie, czegoś mi w tym opowiadaniu zabrakło na poziomie czysto emocjonalnym, ale odmówić mu solidnego warsztatu i pomysłu nie można. Spaceoperowy w charakterze jest także „Status ofiary ściśle reglamentowany” Jerzego Bogusławskiego, ale tu z kolei to imaginarium służy nie tyle kreacji efektownego obcego świata czy rasy, a skonstruowaniu skomplikowanej fabuły, odnoszącej się do zagrożeń i zjawisk znanych jak najbardziej i z naszego świata, w tym przede wszystkim kwestii wojny hybrydowej i jej skutków, a wśród nich – konsekwencji dla pojedynczego człowieka, który znalazł się na celowniku władzy. Bogusławski nie boi się eksperymentów formalnych – rozbija narrację nagłówkami, fragmentami oficjalnych wypowiedzi i tym podobnymi konstrukcjami, w ten niebanalny sposób wprowadzając kolejne, dodatkowe elementy świata przedstawionego. Przy czym stwierdzenie, że chyba nie o światotwórstwo w tym tekście chodzi (a przynajmniej nie jest to pierwszy cel), nie zmienia faktu, że wizja tegoż świata w opowiadaniu Bogusławskiego jest intrygująca i bogata.
Udaną wariacją na temat space opery jest „Louise” Magdaleny Wilk, gdzie pozornie dość typowa akcja – rozbitkowie na groźnej, śnieżnej planecie – umieszczona w znanych z klasyki gatunku dekoracjach (statki kosmiczne, opuszczone kosmoporty, ucieczki i strzelaniny, ponury półświatek) jest w interesujących sposób skontrapunktowana wiarygodnym opisem relacji między tytułową bohaterką a towarzyszącym jej obcym, którego przez sporą część akcji bierzemy za kogoś innego, niż to, czym się ostatecznie okazuje.
„Jestem legenda” Marzeny Zawierskiej jest z kolei opowiadaniem, w którym obraz naszej rzeczywistości – bardzo konkretnej, inspiracja dla postaci himalaisty jest oczywista od pierwszego jego pojawienia się – z kreacją fantastycznego świata górskich istot i ich cywilizacji. Muszę przyznać, że jest to tekst, który podobał mi się zdecydowanie najmniej z całego zestawu: ani nie przekonuje mnie postać sportowca i jego motywacje, ani cywilizacja anaeredów, małych a dobroczynnych stworków w postaci podobnej do myszek, nie intryguje (a ich nie najlepiej wymyślony język tylko do tego niezadowolenia się dokłada). Tekst wydaje mi się pęknięty, niespójny: z jednej strony wzniosła (aż do przesady) walka himalaisty z górą, której postanowił nie odpuścić – górą, dodajmy, de facto upostaciowaną, z drugiej – puchaty, bajkowy świat gumisiopodobnych anaeredów i ich dylematy, czy ludzie ich polubią, czy nie. To chyba jedyne opowiadanie zbioru, w którym nie znalazłam nic, co by mnie w jakimś choćby stopniu, jak czytelniczkę, porwało czy zaintrygowało.
Nie wszystkie jednak teksty antologii skupiają się kreowaniu obcych, fantastycznych światów czy istot. Ja, legenda jest zbiorem mocno eklektycznym pod względem gatunkowym i zawiera opowiadania formalnie i koncepcyjnie bardzo się od siebie różniące – a wiele z nich zakłada wplecenie elementu fantastycznego w realia mniej lub bardziej przypominające nasz świat. Tak jest zresztą w przypadku najlepszych, moim zdaniem, tekstów w zbiorze: „Kroków Komandora” Agnieszki Fulińskiej, „Fischerköniga” Krzysztofa Rewiuka i „Szóstej minuty na językach” Krzysztofa Matkowskiego.
„Kroki Komandora” i „Fischerkönig” mają sporo wspólnego, zarówno
gdy chodzi o koncepcję, jak i o osadzenie w czasie i przestrzeni. Obydwa
zderzają fantastyczne elementy ze światem dziewiętnastowiecznej Europy – i
obydwa używają jako punktu odniesienia opery. W opowiadaniu Rewiuka to operowe
skojarzenie jest świadomie umieszczone wewnątrz świata przedstawionego:
bohaterami są Ludwik II Bawarski i Lohengrin, mistyczny rycerz z opery pod tym
samym tytułem, a muzyka Wagnera pełni funkcję łącznika pomiędzy światami: to
jej odtworzenie sprowadza rycerza z zamku Graala na smutny bal na dworze
szalonego króla. Lohengrin jest tu zresztą w roli podobnej raczej do Parsifala,
tytułowego bohatera innej opery Wagnera: pojawia się, nie rozumiejąc świata
dookoła i nie wiedząc, co to za miejsce i jaka ma w nim być jego rola, a
przychodzi nie tyle po to, by ratować króla (jak Lohengrin operową Elzę), co by
przynieść mu paradoksalnie i dziwacznie rozumiane wybawienie i odkupienie.
O ile Rewiuk swoim tekstem wpisuje się w tradycję wpisywania fikcyjnych i fantastycznych wyjaśnień w wątki kluczowych historycznych wydarzeń – tradycję sięgającą co najmniej Aleksandra Dumasa – o tyle „Kroki Komandora” Agnieszki Fulińskiej postacie z pierwszych stron historii mają raczej w tle. Na pierwszym planie jest postać nie tyle fikcyjna (pan hrabia ma swój historyczny pierwowzór), co mocno sfikcjonalizowana i w dużym stopniu wykreowana przez autorkę. To opowiadanie bodaj najciekawsze w zbiorze, gdy chodzi o sposób prowadzenia narracji. Nie dość, że w postaci André Pontisa dostajemy punkt widzenia nie tylko mocno niewiarygodny, ale i będący przy tym czarnym charakterem, to na dodatek autorka wpisała w swój tekst dwie postacie, które stanowią jego – a przy tym swoje nawzajem – zwierciadło. Nemezis Pontisa jest Człowiek z Tulonu – ale przecież ludzi z Tulonu jest w tym tekście dwóch: jednym jest, jak się nietrudno z tekstu domyślić, Napoleon Bonaparte, drugim – enigmatyczny inspektor Vidocq. Obaj bohatera mniej lub bardziej realnie prześladują, z oboma się zestawia i w jakiś dziwny sposób z oboma przegrywa, choć ma za sobą wsparcie jakiegoś rodzaju siły zła, o Lovecraftowskim raczej niż szatańskim rodowodzie. To nie jest łatwy w odbiorze tekst – skomplikowanej narracji towarzyszy spora porcja historycznej i kulturowej erudycji, a konstrukcja tekstu oparta jest o aluzje do Don Giovanniego Mozarta – ale warto się w niego zagłębić.
Trzecie z najbardziej przeze mnie cenionych opowiadań zbioru to
„Szósta minuta na językach” Krzysztofa Matkowskiego. „Szósta minuta…” jest
swoistą wariacją na temat low fantasy, gdzie w bardzo codziennym, współczesnym
świecie, pełnym celebrytów, tabloidów i trollingu – pojawiają się czarodzieje.
Ba, pojawia się wojna czarodziejów – a raczej prywatna wojenka tytułowego
bohatera, Czarka Marnego, z tajemniczym wrogiem. W tej wojnie, owszem, walczy
się na magię – ale też korzysta się z plotkarskich czasopism, portali
internetowych i walki na plotki. Matkowski, co udowodnił już w innych swoich
opowiadaniach, ma ogromną wyobraźnię i duży talent do kreowania fantastycznych,
zatrącających chwilami o groteskę zderzeń naszego realnego świata z
Niesamowitym. Także i w tym tekście – opowiadaniu o małych, zwykłych ludziach
władających (na nieszczęście swoje i innych) całkiem sporą magią, ta sztuka mu
się udaje.
Wśród tekstów w zbiorze pozytywnie wyróżnia się także „Nowy gracz na rynku many” Sylwii Finklińskiej, brawurowo żeniący rosyjskie, wojenno-gangsterskie klimaty ze światem, który w pierwszej chwili wygląda jako mariaż postapo z cyberpunkiem, ale w rzeczywistości okazuje się mieć sporo wspólnego z pokrętną i dziwaczne rozumianą fantasy. Finklińska ma świetny słuch językowy – tak dialogi, jak i narracja w tym tekście płyną, są barwne i potoczyste, a przy tym, przy całej mnogości rusycyzmów i przekleństw, uwodzą czytelnika rytmem i stylistyczną urodą. Koncepcyjnie ten tekst też jest efektowny i pomysłowy, a poza tym – jako jeden, tak naprawdę, z nielicznych w zbiorze – świetnie związany z tytułowym byciem legendą.
„Instrukcja obsługi drzwi/Latać jak ptaki” Łukasza Skonecznego ma szalenie ambitny i oryginalny pomysł wyjściowy. Jeśli dobrze rozumiem autorskie intencje, to zmiana magnetosfery Księżyca ma wywołać zmianę magnetosfery Ziemi, a co za tym idzie – możliwość stworzenia nowego paradygmatu myślenia, możliwość blokowania różnego rodzaju dewiacji i problemów psychicznych i tym podobne. Niestety, między Strefą 51, żartami z nazwisk i tajnych agentów, tragedią rodzinną bohatera, znikającym i pojawiającym się menelem, problemami z finansowaniem badań na uczelni, testami na pedofilach i kanibalach a panem Twardowskim na kogucie ten znakomity pomysł nieco się gubi – podwójny tytuł to dopiero początek komplikacji w tym tekście. Na tej pizzy, że tak powiem, jest nieco za dużo dodatków – każdy smaczny, razem nieco, hmmm, dezorientujące i chaotyczne.
Tekstem opartym na jednym efektownym pomyśle jest „Rdza” Justyny Maciny, w której tajemnica rdzawej substancji, która zaczyna pokrywać wszystko w okolicy, jest w warstwie fabularnej zestawiona z zagadką bohatera-narratora: po co chodzi on do lasu, zawsze w jedno i to samo miejsce? Po co, jak sam mówi, kopał tam dół? I jaki ma to związek z ulegającym na jego oczach przemianie światem? To niepokojący i intrygujący tekst, od którego trudno było mi się oderwać.
Jest w zbiorze Ja, legenda trochę opowiadań dających łatwo wpisać się w konkretne konwencje fantastyczne. Należy do nich na przykład udane i efektowne postapo „Clean up & Go” Michała Pięty, dziejące się w schronie, w którym atomową zagładę przeżyła grupa pracowników zatrudnionej przez armię firmy sprzątającej. W nurcie postapo mieści się też intrygujący „Deszczowy żołnierz” Filipa Laskowskiego, w którym życie ocaleńców w dziwacznym, przefiltrowanym przez skrzywioną percepcję bohaterów świecie jest pretekstem nie tylko do opisu otaczającej ich rzeczywistości, ale i do subtelnego i wiarygodnego zarysowania łączących te tak bardzo od siebie różne osobowości więzów. Opowiadanie wyróżnia się dodatkowo bardzo efektownym stylem i pomysłową metaforyką; świetnie mi się je czytało. Z kolei „Kilka rzeczy do zrobienia” Krzysztofa Górskiego łączy pewne elementy sztafażu postapo ze space operą: akcja, która w pierwszej chwili wydawała mi się umieszczona w odradzającej się po upadku cywilizacji, dzieje się tak naprawdę w kosmosie, na skolonizowanej przez ludzi planecie, na której zjawienie się człowieka ewidentnie przyspieszyło ewolucję lokalnego gatunku. Gdybym jeszcze, czytając, mogła uwolnić się od fabularnych skojarzeń z Jak wytresować smoka…
Obok takich dość łatwo definiowalnych gatunkowo opowiadań w zbiorze jest także kilka tekstów niemożliwych do prostego przypisania. Wyróżniają się tu przede wszystkim filozofująca „Dzwoneczek i klub solipsystów” Michała Brzozowskiego – inteligentny, sarkastyczny i pozornie łatwy w lekturze mini-traktacik o kwestii bytu i niebytu, oraz „Karpia dzień, czyli JaFonowi wypaplane” Dariusza Skrzydło. Ten ostatni tekst, odważny językowo i formalnie („słuchamy” nagrań narratorki, wystylizowanej na groteskową dresiaro-blacharę), jest, paradoksalnie, konserwatywną dystopią, którą poznajemy przez monolog postaci, która też okazuje się być trochę czym innym, niż się wydaje… Pewne elementy groteski i sporo satyry widać także w „Zwykłym szarym Heniu i korpoprzyjacielu” Mateusza Hengiera, opowiadaniu, które skupia się na ponurej w gruncie rzeczy historii człowieka uwikłanego w kontrolującą wszelkie aspekty jego życia pracę (i to pracę kontrolera biletów!).
Przy lekturze „Siódmego dnia” Michała Woźnego towarzyszyły mi natomiast skojarzenia z Kantyczką dla Leibowitza – tekst Woźnego jest zapisem ostatnich chwil przed (odwołanym) końcem świata, widzianym z punktu widzenia upadającego kościoła katolickiego. Opis niewidomej dziewczyny-papieżycy i jej doznawania świata jest literacko bardzo ładny i z dużą wyobraźnią opisany – choć ciekawe postaci i intrygujący świat aż by się prosiły o rozszerzenie; chętnie bym poznała powieść z tego świata, nie tylko niedługie opowiadanie. Pozostałam natomiast nieprzekonana przez „Skalę wartości” Miłosza Śmiałka – może przez fakt, że działał mi na nerwy główny bohater, może przez narrację w czasie teraźniejszym, za którą nie przepadam, a może dlatego, że przez sporą część tekstu mamy do czynienia ze szkolną opowiastką o młodym buntowniku, przeplataną równie szkolną analizą fragmentów Hamleta, a fantastyczność (i niesamowitość, choć tak naprawdę mocno metaforyczna) pojawia się dopiero w końcowej części tekstu.
Lekko parodystyczna „Farsa” Michała Puchalskiego, odwołująca się do dobrze znanego nurtu tworzenia pastiszów i parodii arturiańskich opowieści (jak by to powiedzieć, Jankes na dworze króla Artura ukazał się w 1889…) jest tekstem bardzo sprawnie napisanym, ale nie wywołała we mnie jakichś szczególnych emocji. Lepiej czytało mi się podobną w założeniu, tyle że opartą na wątkach z klasycznych baśni, „Jedną długą noc” Katarzyny Szymonik, gdzie literackie i baśniowe bohaterki spotykają się na blokowisku w dzisiejszych Kielcach. Obydwa te opowiadania fabularnie nie porywają i są dość przewidywalne i nieco za długie, ale bohaterki Szymonik wydały mi się ciekawsze od rycerzy i czarodziejów Puchalskiego. Baśniowe inspiracje widać także – obok innych motywów – w nierównej, ale obiecującej „Dzikusce” Michała Stachnika, która zaczyna się od trzęsienia ziemi: szalenie efektownej literacko, a doświadczanej przez jedną z bohaterek wizji Jezusa niosącego krzyż; potem niestety zamienia się w starannie literacko napisaną, ale fabularnie przewidywalną i przez to rozczarowującą kronikę życia rodziny wilkołaków, z ukłonami w stronę baśni o Czerwonym Kapturku i pojawiającymi się postaciami braci Grimm. Szkoda, początek zapowiadał trochę inne opowiadanie – co nie zmienia faktu, że będę śledzić kolejne teksty tego autora.
A jak już mowa o tekstach, które mnie nie zachwyciły – zalicza się do nich „Sztuka Gordiana del Monte” Marka Betlejewskiego, bo ileż średnio pomysłowych koncepcyjnie wariacji na temat Portretu Doriana Graya skrzyżowanego z Draculą i okraszonego z lekka umoralniającym finałem można w życiu przeczytać? Trzeba jednak autorowi przyznać, że tekst jest bardzo sprawnie skomponowany i napisany barwnym językiem – do mnie jako czytelniczki nie trafił, ale odmówić mu solidnego warsztatu nie można. Sprawna językowo i kompozycyjnie jest też „Przygoda wesoła i niebezpieczna Pupca Sierotki” Łukasza Kulińskiego, zdradzająca swoje inspiracje już mottem z Dyla Sowizdrzała de Costera, ale żeby ją w pełni docenić, trzeba by lubić ten rodzaj parodii, a nie jest to stylistyka, za którą bym przepadała: jestem w stanie wytrzymać dość ograniczoną ilość dowcipów o pupie, kupie i kradzeniu cnoty, a w tym tekście jest ich mnóstwo.
Generalnie, zbiór Ja, legenda jest bardzo zróżnicowany –
zarówno tematycznie, koncepcyjnie, gatunkowo, jak i gdy chodzi o realizację
tytułowego motywu. Są teksty, które opierają się na idei bycia/stawiania się/
pragnienia stania się legendą (jak przykładowo „Nowy gracz na rynku many”,
„Kroki Komandora” czy „Dzwoneczek i klub solipsystów”), ale zdarzają się i
takie, gdzie motyw ten potraktowany jest pretekstowo. Co ważniejsze,
opowiadania w zbiorze trzymają, moim zdaniem, solidny i równy poziom. W tak
obfitej kolekcji zawsze oczywiście znajdą się takie teksty, które zrobią na
konkretnym czytelniku większe wrażenie, i takie, które przekonają mniej, ale Ja,
legenda nie zawiera ani jednego tekstu, który bardzo wyraźnie odstawałby na
minus poziomem. Polecam z całego serca, także tym, którzy szukają swoich typów
na nominacje do nagród literackich w kategorii „Opowiadanie”.