Czerwień i błękit (i Wojna Czasu)

Nie, nie będzie o Doktorze Who. W sumie, hmm, stęskniłam się za Doktor/em.

UWAGA: Mogą być bardzo łagodne spojlery, raczej związane z ideą świata / założeniami powieści niż z detalami fabuły, ale jak ktoś organicznie nie znosi spojlerów, lepiej nie czytać 🙂

Amal-El-Mohtar, Max Gladstone, This Is How You Lose the Time War, Simon and Schuster 2019; wydanie polskie: Tak właśnie przegrywasz wojnę czasu, tłum. Anna Warso, Uroboros 2023

Nieczęsto spotykamy na polskich półkach księgarskich mikropowieści, zwane też dziś pod wpływem angielszczyzny nowelami. Choć forma ta święci od lat triumfy w światowej fantastyce, u nas z jakichś powodów nie do końca się przyjęła. Tym bardziej należy się cieszyć, kiedy dostajemy przekłady takich krótkich powieści. W przypadku Tak właśnie przegrywasz wojnę czasu Amal El-Mohtar i Maxa Gladstone’a do decyzji o przekładzie przyczynił się zapewne fakt, że powieść została nagrodzona trzema spośród najbardziej prestiżowych nagród fantastycznych – otrzymała Hugo, Nebulę i nagrodę Locusa za rok 2019, właśnie w kategorii mikropowieści.

Tłumaczka, Anna Warso, musiała zmierzyć się z niełatwym zadaniem, bo ujęta w epistolarną formę powieść El-Mohtar  i Gladstone’a napisana jest specyficznym, poetyckim językiem, nasyconym metaforami i ukazującym obcy świat w serii niezwykłych malarskich obrazów. Nic dziwnego: współautorka, Amal El-Mohtar, kanadyjska pisarka libańskiego pochodzenia, jest nie tylko prozaiczką, ale także cenioną i nagradzaną poetką, i jej poetyckie inklinacje są w Tak właśnie przegrywasz… wyraźnie widoczne. To z kolei sprawia, że nie jest to powieść dla każdego – kto oczekuje po fantastyce przede wszystkim wartkiej akcji, opowiedzianej jasnym i prostym językiem, na pewno się rozczaruje. Warto jednak spróbować wejść w wykreowany przez dwójkę autorów świat, bo zaskakuje on nie tylko pod względem językowym i stylistycznym.

Ta stylistyka i specyficzna obrazowość nie są jedynie sztuką dla sztuki ani popisem umiejętności – wręcz przeciwnie, wydają się jak najbardziej świadomą próbą oddania świata, który jest nieopisywalny z punktu widzenia zwykłego człowieka. Bohaterki powieści, Red i Blue, to czołowe agentki dwóch przeciwstawnych sił, choć może trzeba byłoby powiedzieć – dwóch przeciwstawnych wizji przyszłości ludzkości. Ingerując w strumień czasu, kontrolując rzeczywistość ex post, mocodawcy obydwu próbują, nad głowami i często po trupach zwykłych ludzi, przeważyć szale historii na swoją korzyść i wymusić na ludzkości ewolucję w jedną ze stron: albo w kierunku preferującego organiczną, biologiczną technologię Ogrodu, albo ku stechnicyzowanej, maszynowej wizji Agencji. Między tymi siłami nie ma kompromisu, nie ma drogi pośredniej – ani nie ma przed nimi ucieczki. Red i Blue mogą być wrzucane w strumień czasu i wędrować od niewyobrażalnej przyszłości po zanurzoną w mrokach niepamięci przeszłość, ale przez cały czas pozostają pod kontrolą, każda sekunda życia zważona, zmierzona i policzona. Taka egzystencja nie pozostawia miejsca na spontaniczność, na sekrety, a już na pewno – na zakazane i nieoczekiwane uczucie między dosłownie rozumianymi przeciwieństwami. A jednak. By zacytować pewien klasyczny już dla fantastyki film (a raczej będącą jego pierwowzorem powieść), Życie zawsze znajdzie sposób.

Paradoksalnie, ta poetycka i wizyjna opowieść ma fabułę godną thrillera SF. Ścierają się w niej wywiady i zabójcy dwóch sił, bohaterki snują złożone i wielopoziomowe intrygi, rywalizują, walczą, spotykają się coraz częściej i uczą rozpoznawać swoje nawzajem ślady w kolejnych odsłonach konfliktu. A jak czytającym fantastykę doskonale wiadomo, bywa i tak, że w chwili, gdy naprawdę rozumiemy swojego wroga, tak dobrze, że możemy go pokonać, w tej właśnie chwili go kochamy… I kiedy bohaterki to zrozumieją, i kiedy zobaczą, jaka jest przed nimi przyszłość, i że jest ona nieunikniona, zrobią to, co zakochani robią od zawsze: zbuntują się przeciw światu, który chce je rozdzielić. A ponieważ w ich świecie bunt jest, w zasadzie, niemożliwy – dostaniemy niemożliwą i fantastycznie opowiedzianą historię o tym, jak przegrać, żeby wygrać.

Tak właśnie przegrywasz wojnę czasu zawiera jeden z efektowniejszych i bardziej, dla mnie, przejmujących romansó w fantastyce ostatnich lat. Być może dlatego, że historia miłości jest tu jednocześnie jednocześnie opowieścią o próbie zrozumienia. Dotyczy ono nie tylko przeciwniczki, ale i jej wersji świata, jej wizji przyszłości. W ten sposób motyw romansowy staje się u El-Mohtar i Gladstone’a sposobem na opowiedzenie o obcości i jej przełamaniu, ale także o zachowaniu czegoś, co pewnie można byłoby nazwać człowieczeństwem. W świecie, w którym rywalizują kontrolujące czas siły, w którym ludzie są pionkami na szachownicy, przestawianymi i strącanymi bez mrugnięcia okiem, jakakolwiek próba podważenia tego porządku wydaje się niemożliwa. A jednak Red, postawiona w niemożliwej sytuacji, taką próbę podejmuje.

Tak właśnie przegrywasz wojnę czasu wymaga lektury spokojnej i wręcz powolnej, nie tylko po to, by cieszyć się urodą stylu, ale także ze względu na to, że autorzy odsłaniają przed nami plany bohaterek krok po kroku, mieszając plany czasowe i myląc tropy. To nie jest typowa powieść SF, bliżej jej do poetyckiej science fantasy, a i w obrębie tej konwencji też pewnie nie znaleźlibyśmy wielu podobnych. I o ile faktycznie nie jest to powieść dla każdego czytelnika, o tyle warto się z nią zmierzyć, choćby po to, żeby sprawdzić, czy nam pasuje.

Światła na niebie (i Nagroda Zajdla 2023)

Ten blog, ostatnimi czasy, żyje zrywami: długo go nie ma, potem przychodzi moment, że piszę, raz, drugi, trzeci, a potem znowu zapadamy, blog i ja, w pisarską hibernację. Nie, wcale mi się to nie podoba, ale też nie, nie bardzo wiem, jak z tym walczyć. Tym razem szczęśliwie do pisania zmusiła mnie perspektywa nominacji Zajdlowych, połączona z dodatkową motywacją, jaką było ukazanie się, pod koniec 2022, antologii, która jest bodaj czy nie najlepszą i najrówniejszą w dotychczasowym dorobku Fantazmatów. W Światłach na niebie – będącej w założeniu antologią o UFO, czyli o wszelkiego rodzaju Niezidentyfikowanych Obiektach Latających – w zasadzie nie ma słabego punktu, moim zdaniem: wszystkie opowiadania trzymają równy poziom. Jednocześnie jest to antologia bardzo zróżnicowana, zarówno stylistycznie, jak i gdy chodzi o wybrane przez autorki i autorów konwencje (i nie, SF nie dominuje). Z tego też powodu, zamiast pisać całościową recenzję, postanowiłam raczej przyjrzeć się wszystkim tekstom po kolei.

Uwaga: tak jak inne tomy Fantazmatów, także Światła na niebie dostępne są do pobrania za darmo na stronie projektu.

Uwaga 2: Recenzje są w założeniu niskospojlerowe (to znaczy co najwyżej podpowiadają ogólny kierunek, typu “to jest kryminał SF” albo te rozwiązania akcji, które są punktem wyjścia (“Akcja dotyczy wojny rebeliantów z Imperium”). Ale jak komuś przeszkadza każda forma informacji o tekście, to lepiej nie czytać 🙂

Michał Brzozowski: Robaczywe miasto

Imponujący wyjściowym pomysłem tekst, osadzony w alternatywnym świecie, w którym lęki, problemy i choroby psychiczne są powodowane przez jak najbardziej fizyczną przyczynę – swoiste pasożyty myśli, dostające się do organizmu, gnieżdżące w mózgu. Brzozowski używa tego konceptu do zbudowania świata, a następnie wpisuje go w gatunkowe ramy de facto thrillera, trochę medycznego, trochę niemal-politycznego. Kosmitów brak, ale niezidentyfikowane obiekty latające na niebie jak najbardziej są. Klimat jest ciężki, weirdowy, z elementami body horroru, a na końcu zostajemy z niepokojącym pytaniem: czym jesteśmy i co nas tworzy? To nie jest klasyczna SF z kosmitami, ale za to jest to naprawdę znakomity tekst. A fani klasycznej SF muszą się uzbroić w cierpliwość: zanim dojdziemy do takiego mniej więcej prawdziwego UFO, minie trochę czasu…

Jerzy Bogusławski: Niepodważalny dowód, niezachwiana wiara

Tekst Bogusławskiego robi coś, co ja osobiście bardzo lubię – wrzuca nas od początku in medias res, w świat pełen niekoniecznie od razu zrozumiałych nazw i niezbyt na pierwszy rzut oka jasnych reguł. Wkrótce z tego początkowego celowego chaosu wyłania się kluczowy motyw: czytelny konflikt między religią a nauką w świecie zdecydowanie innym od naszego, choćby ze względu na obecność swoistych para-magicznych zdolności, wykazywanych przez niektórych. W tę rzeczywistość autor wpisuje historię bohaterki o znaczącym imieniu Werita, rodzinnie uwikłanej w konflikt między uczonymi a wyznawcami Wieloboga, choć wyraźnie opowiadającej się po jednej ze stron. Konwencja de facto steampunkowa, ale chwilami bliska fantasy, dobrze się w tym tekście sprawdza i daje autorowi szanse do popisania się nieprzeciętną wyobraźnią.

Anna Maria Wybraniec: Aberracja mrozowiska

Nastrojowe opowiadanie Wybraniec stoi z jednej strony weirdowo niesamowitym pomysłem, wykorzystującym pozornie naturalny fenomen (przymrozki były i dziesięć, i dwadzieścia lat temu, a wcześniej to nawet Bałtyk zamarzał, jak mówi bohaterom opowiadania urzędnik) do opowiedzenia subtelnej, ale nasyconej cichą grozą historii nastoletniej Oli i jej brata, dorastających gdzieś na polskiej prowincji w domu z sadem. Sad należał w połowie do ich nieżyjącego ojca, ale za chwilę cały stanie się własnością stryja, który w zamian za to obiecał zająć się coraz bardziej oddalającą się od rzeczywistości wdową po bracie. Ale Ola potrafi – a przynajmniej tak się wydaje – robić dziwne i straszne rzeczy z mrozem…
Niesamowitość wkrada się tu do świata powoli, ze śmiercią jednych owadów i pojawieniem się innych, z cichym wyrastaniem kwiatów mrozu na drzewie w miasteczku. Ogromną część sukcesu opowiadanie to zawdzięcza faktowi, że Anna Maria Wybraniec fantastycznie operuje nastrojem i bardzo efektownie pisze: opowiadanie jest pięknie napisane, a niektóre frazy zostają w pamięci długo po lekturze.

Łukasz Krukowski: Doświadczenie umarłego miasta

Bardzo mi się podoba w tym opowiadaniu narracja: niespieszna, trochę staroświecka pierwszoosobowa opowieść, jak w klasycznych opowiadaniach grozy. Tu nastrój chwilami niemal gotycki mocno zmieszany jest niesamowitością spod znaku weird fiction. Dziwaczny dom, który odwiedza narrator, odbywające się tam absurdalne rytuały, smugi świateł na niebie i nie do końca zrozumiałe, zagadkowe zachowanie narratora w martwym mieście – to wszystko intryguje i wciąga, choć też ostrzega, że fabuła niekoniecznie będzie podążać za logiką naszej rzeczywistości. To kolejny w zbiorze tekst zdecydowanie skłaniający się w stronę estetyki i klimatu weirdu, tu często ocierającej się o surrealizm – zupełnie inny od opowiadania Anny Marii Wybraniec, ale równie satysfakcjonujący.

Sebastian Zarębski: Karły stoją na ramionach gigantów

Dla Zarębskiego to chyba debiut w publikacji książkowej, choć nie papierowej, ale jego teksty pojawiały się wcześniej m. in. na forum Nowej Fantastyki, skąd je znam – i właśnie dlatego mogę powiedzieć o tym debiutującym autorze, że warto zwrócić na jego twórczość uwagę. Zarębski ma bowiem niezwykłą wyobraźnię i umiejętność kreowania fantastycznych i pełnych rozmachu wizji. Jednocześnie u Zarębskiego często są one nie do końca dookreślone, wiele elementów jego skomplikowanych światów pozostawione bywa czytelnikowi do dopowiedzenia. Dostajemy w efekcie tekst trudny, wieloplanowy, umieszczony w jakiejś wersji przyszłości. Wiele elementów z tej przyszłości jest rozpoznawalne – Kraków, siostry zakonne w szpitalach, ludzkie emocje i uczucia, szarpiące bohaterką – ale wiele wydaje się nie tyle futurystycznych, co obcych, z niezrozumiałego porządku rzeczywistości. Nad Krakowem – gdzie nieuleczalnie chore osoby umieszcza się w hypnosie, czymś w rodzaju wirtualnej rzeczywistości (?) – wiszą fizycznie niemożliwe obiekty, wysłane przez Chmurne Imperium, obcych, z którymi kontakt jest niemożliwy. Ale czy naprawdę aż tak o wiele bardziej zrozumiała jest narratorka, którą, jako czytelniczka, podejrzewam o jakiś rodzaj psychicznych zaburzeń, i która przestaje brać leki? Ile z tego, co widzimy jej oczyma, dzieje się naprawdę, a ile jest przefiltrowane przez jej specyficzną wrażliwość, zwłaszcza po tym, jak dotknęła ją trauma? To nie jest łatwy tekst, i dla wielu osób może być męczący ze względu na to, ile dopowiedzeń wymaga od czytelnika, ale moim zdaniem warto po niego sięgnąć i warto śledzić karierę autora.

Jakub Rewiuk: Dokąd odeszli psiogłowcy

Jakub Rewiuk jest… młody. I wiem, w momencie, kiedy postanowił pisać i publikować, przestaje to być istotne, bo od tej pory jest autorem, o którym recenzent nie musi wiedzieć nic, by rozmawiać o jego tekście. Ale jednak, nie mogę opędzić się od myśli, że jego opowiadania (nie tylko to, ale także na przykład wybitne IMHO „Cykbumszsz” z zeszłorocznej antologii Granice nieskończoności) są niezwykle dojrzałe jak na dzieła ledwie dwudziestolatka.
„Dokąd odeszli psiogłowcy” to pierwszy w tym tomie przykład czegoś, czego chyba można było się po nim spodziewać, czyli dość klasyczne SF. Mamy tu sporo elementów typowych dla tej konwencji: pierwszy kontakt, obcą planetę, kolonizację pozaziemskich światów, androidy, technologię kosmiczną… Te motywy wplecione zostały w fabułę, która z kolei ma wiele elementów typowych dla innej konwencji, a mianowicie dla czarnego kryminału (bo mamy i rodzaj śledztwa, i zleceniodawcę, i nieco zmęczonego życiem, przybitego bohatera dobrego w tym, co robi, i nawet kogoś w typie femme fatale). A jednocześnie – także ze względu na to, od kogo okazuje się pochodzić kosmiczna sonda, znak pierwszego kontaktu – jest w tym tekście jeszcze jedna warstwa, a mianowicie refleksja nad tym, kim są tak naprawdę obcy, albo raczej, czym jest obcość. A przez to także – czym jest swojskość, czym jest dom, uczucia, życie. Literacko i językowo to najbardziej klasyczny z dotychczasowych tekstów w zbiorze, ale to nie znaczy, że mniej ciekawy.

Krzysztof Rewiuk: Madonna z UFO. Palimpsest

Mieliśmy Rewiuka-syna, zaraz po nim mamy Rewiuka-ojca, współnagrodzonego (wraz z Krzysztofem Matkowskim) Zajdlem za opowiadanie „Święci z Vukovaru” (2020). Jest to więc autor doświadczony i z dorobkiem, co widać zresztą w samym tekście. „Madonna z UFO” ma niewątpliwie najlepszy pierwszy akapit w tym zbiorze, natychmiast łapiący uwagę czytelnika (Latający spodek wyłonił się z ciemności w czwartek, siedem po wpół do szóstej. Miał niecałe trzy centymetry szerokości, centymetr wysokości i lekko przekrzywiony lewitował na prawo od głowy Matki Boskiej), a potem… cóż, nie jest gorzej.
Wychodząc od w zasadzie obyczajowej opowieści, dziejącej się na dwóch planach czasowych – historii malarza i modelki w renesansowej Italii oraz profesora historii sztuki i młodej uczonej we współczesnych Włoszech – Rewiuk snuje niespieszną, nastrojową opowieść o powstawaniu i dziejach zagadkowego obrazu. Podczas konserwacji, spod czarnego tła renesansowej Madonny wyłania się niebieskie niebo, a nim coś, co wygląda jak UFO. Jasne, mówi profesor, to pewnie anioł, ale kiedy zaczynają się badania i rozwija opowieść, wiele rzeczy okazuje się nie być tym, czym się wydają: bo ani czarne tło nie jest tłem, ani – co wiemy z drugiej warstwy narracyjnej – Madonna nie jest tak do końca Madonną, ani UFO nie jest z kosmosu. Tekst Rewiuka wygrywa nastrojem, klimatem nie tylko odtworzonych historycznych realiów, ale też tym, jak mówi o miłości. To jest z kolei tekst najdalszy od tego, czego się w tym tomie można było spodziewać, a jednocześnie – jak najbardziej do niego pasujący.

Magdalena Manuszak: Podarunek

W opowiadaniu Manuszak mamy z kolei około-cyberpunkowe klimaty: androidy, wredną korporację badawczą, narratorkę, która ma z tąż korporacją na pieńku i miasto przyszłości. Są też elementy SF, konkretnie rodzaj obcego artefaktu, kryształu, który daje dodatkowe umiejętności i zdolności, a z którym może zespolić się tylko niewielka część populacji, a między tymi, co mogą, i tymi, co nie, narastają zarówno nierówności, jak i nienawiść. Jedynym, który przeżył pierwsze spotkanie z obcym, był przyszły założyciel wrednej korporacji (a obcy artefakt spadł, a jakże, na Antarktydzie, bo gdzieżby indziej). Narratorka była kiedyś ofiarą eksperymentów związanych z kryształami, co dało jej, powiedzmy, rodzaj supermocy, ale też raz na zawsze zdefiniowało jej uczucia wobec korporacji TERG-a (mordercze). W momencie rozpoczęcia akcji musi jednak swoje emocje odłożyć przynajmniej chwilowo na bok, jako że czeka ją śledztwo związane z bardzo podobnymi eksperymentami jak te, które robiono na niej…
To jest fabularnie, konstrukcyjnie i stylistycznie bardzo klasyczny tekst. Jednak, jako że przy tym napisany jest sprawnie, a fabuła, choć chwilami przewidywalna, wciąga, stanowi naprawdę przyjemną lekturę, mimo że świat, jaki ukazuje, do przyjemnych nie należy.

Kamila Regel: Schizma

Powtórzę to, co mówiłam już kilkakrotnie: Kamila Regel jest autorką IMHO najlepszego polskiego opowiadania SF, napisanego w XXI wieku, i jest nim znane na razie tylko w wersji z forum NF „Siedem wrót ki-gal”. W „Schizmie” Regel robi to, co wychodzi jej znakomicie, a mianowicie konstruuje opowieść mocno zahaczoną w mitycznej narracji. Tym razem jej punktem wyjścia jest historia dziejąca się gdzieś zapewne w Ameryce Południowej (skoro mamy w niej jaguary i pancerniki), w nieokreślonym, mitycznym czasie. Osią konfliktu jest pojawienie się wysłannika – niebios? Bóstw? Obcych? – i wrażenie, jakie robi to na przedstawicielach plemienia: starej szamance, młodej dziewczynie, która jakoś potrafi się z Obcym porozumieć, wreszcie – pragmatycznym wodzu. Niewiele się tu dzieje – to zdecydowanie tekst skupiony na rozważaniach i dysputach, nie na szybkiej akcji – i nie ma oczywistych, prostych rozwiązań. Jest za to niezwykły klimat i urok wolno toczącej się opowieści o zmianie, której nie można uniknąć.

Dariusz Skrzydło: Czas milczenia i czas mówienia

Dariusz Skrzydło napisał pozornie (!) lekkie opowiadanie, osadzone w dziwacznej, post-ZSRR, putinowskiej rosyjskiej rzeczywistości, potraktowanej sarkastycznie i bez sentymentów, a jednocześnie – z aluzjami i odwołaniami do rosyjskiej literackiej klasyki, a jest to stylistyka, w której ten autor czuje się dobrze. Skrzydło ma sprawne pióro (przprszm), umie pisać w sposób, który sprawia czytającym przyjemność także na poziomie stylistycznym – przez ten tekst, mimo całych litanii barwnych przekleństw, czytelnik po protu płynie, co jakiś czas podśmiewając się w kułak. Fabularnie niby jest klasycznie – Obcy, znalezisko w tajdze, tzw. radzieccy naukowcy i ich technologie, a nad wszystkim złowrogi cień NKWD i polityczne gierki – ale także i tu mamy gry z klasyką fantastyki (świat uczonych jak z Bułyczowa, ale wredniejszy, cień pomysłów braci Strugackich), zza których co jakiś czas wychyla się bezlitosna pięść politycznego totalitaryzmu. Znakomicie się to czyta, od lekkiego początku do lodowato ponurego końca.

Tytułem podsumowania i nawiązania do wspomnianej wcześniej Nagrody Zajdla; to jest naprawdę, moim zdaniem, udany zbiór i nie mam żadnych wątpliwości, że któreś z opowiadań z tego zbioru trafi na moją własną listę nominacji.

Rzecz Niepospolita, lektura nieobiektywna

Rzecz Niepospolita to kolejny większy projekt literacki Grupy Wydawniczej „Alpaka”, po tomie fantastyki LGBT+ Tęczowe i fantastyczne. Tym razem inicjatorem projektu był pisarz, publicysta i krytyk fantastyki Artur Nowrot, a antologia powstała przy wsparciu redakcyjnym ekipy związanej z Alpaką (Klaudia Ciurka, Magdalena Habera, Ginny Nawrocka, Katarzyna Nowacka, Joanna Rozmus, Magdalena Stonawska, Zuzanna Śliwa, Aleksandra Tomicka-Kaiper). Publikacja zwraca uwagę efektowną okładką (stworzoną przez osobę o pseudonimie GK), zawiera również ilustracje kilkorga twórców (Igor Myszkiewicz, Anna Karolina Kaczmarczyk, Ewan Mrozek, TheAxael i Małgorzata Lewandowska).    

Założeniem antologii, wyłożonym we wstępie autorstwa Artura Nowrota, jest idea twórczego przyjrzenia się Polsce, realizowana na różne sposoby, w różnych konwencjach i stylach – od quasi-eseju, przez formę paraquizu, humor, przetworzenia legend, aż po czystej wody grozę. Od razu powiem: Rzecz Niepospolita to zbiór udany, równy, zawierający przy tym kilka tekstów naprawdę bardzo dobrych – co nie znaczy, że dostałam w tej antologii wszystko to i dokładnie to, czego się po niej, nie do końca chyba świadomie, początkowo spodziewałam.   

Przyjrzyjmy się poszczególnym tekstom. Rzecz Niepospolita ukazała się w Święto Niepodległości 2021, a ja sięgnęłam po nią zaraz po publikacji. Początek lektury nie był łatwy, bo „Barszcz” Joanny Przygodzkiej zupełnie mnie do siebie nie przekonał. W zasadzie trudno mi określić o czym jest ten tekst i dlaczego to akurat on zajmuje pierwsze miejsce w antologii – pewnie coś przegapiam i nie czytam symboliki, ale wydaje mi się on jedynie scenką, kończącą się tam, gdzie mogło się zacząć coś ciekawego. Autorce udało się efektownie opisać wieś dzieciństwa bohaterki i potem czasy jej dorosłości z post-Balcerowiczowską wsią, ale tekst jako samodzielny utwór literacki dla mnie się nie broni.

Sytuację uratowało „O Dorotce i siedemnastu rzekach” mającej już spore doświadczenie i dorobek Marty Malinowskiej: bardzo dobry tekst, sprawnie napisany, z celnie uchwyconą młodzieżową mentalnością lat 90. i naprawdę efektownie, pomysłowo opisaną Łodzią tamtych czasów. Autorka bardzo efektownie tworzy paralelę między dziewczyną a miastem, przeplata i łączy ich postacie i losy. Na dodatek decyzja o takiej lekko baśniowej, ale też swobodnej narracji-opowieści wszechobecnego narratora z dystansem wobec postaci też działa bardzo dobrze, świetnie też autorka gra metaforyką (rzeki w gorsetach kanałów – w tej jednej frazie jest cały obraz i kawałek historii). Chyba pierwszy tekst tej autorki, który aż tak mi się podobał.

„Czarnoziem” Anny Robak-Reczek to znowu wieś i znowu nastolatka – ewidentnie Zeitgeist jest taki, że tego typu postacie i miejsca są dla piszących ważne. Opowiadanie Robak-Reczek wykorzystuje ten motyw, by w prosty, ale efektowny sposób zadać pytania o kwestie rodzinnego miejsca, przywiązania do niego i cienkiej granicy między tym, że jest nam gdzieś dobrze i nigdzie nie będzie lepiej, nie chcemy więc odejść, a tym, że odejść nam nie wolno. Wybrana przez autorkę metafora pozwala na zniuansowanie problemu i pokazanie go w odcieniach szarości raczej niż czerni i bieli – czy naprawdę osieroconym dzieciom podstępem związanych z tą ziemią będzie tu źle? Co jest ważniejsze, dobrobyt i powodzenie czy prawo do decyzji o samych sobie? Wolność czy spokój i wygoda, kryjące niedopowiedzianą, ale oczywistą w kontekście przemoc? „Czarnoziem” to udany, prowokujący do myślenia, niebanalny tekst.

 „Teraz nie ma czasów” Michała Studniarka to z kolei ładnie napisana historyjka o historii i zegarkach, z odrobiną niesamowitości, ale nic poza tym. Widać, że autor sprawny, że pióro ma wyrobione, że umie stworzyć efektowne scenki i scharakteryzować postać kilkoma pociągnięciami, powiedzmy, pióra, ale zabrakło mi tu – opowieści, czegoś więcej niż prosta fabuła.

Małgorzata Gwara w opowiadaniu „O pewnej przyjaźni” sięga po konwencje słowiańskiej urban fantasy, osadzoną we współczesnych, mniej więcej, czasach, ale co rusz sięgającej w przeszłość – a to w historię rozstrzelanych w latach 40. w miejscowym lesie ofiar, a to w prasłowiańską, pogańską przeszłość, a to w lokalne legendy o pokutującym duchu królowej Bony i diabelskich skarbach. Autorka umie opisywać postacie, ale tekst rozłazi się fabularnie na kilka wątków, z których niewiele, jak dla mnie, wynika.

Przemysław Zańko, laureat Reflektora Nowej Fantastyki w 2019, wydaje się w ostatnich tekstach – jak „Jesieniarze” w NF 11/21 czy właśnie „Znieczulica” z Rzeczy Niepospolitej – iść w kierunku fantastyki mocno nieoczywistej, z pogranicza, mocno skupionej na psychologii bohaterów; o ile „Zniecuzlica” w ogóle jest fantastyką, bo elementy niesamowite w niej rozgrywają się przecież głównie w głowie bohaterki. Zańko to przy tym pisarz mimo ilościowo dość niewielkiego dorobku doświadczony, bardzo świadomy tego, co robi i jakimi środkami może swój cel osiągnąć – wystarczy popatrzeć na to, jak w „Znieczulicy” ogrywa tytułowy koncept, pokazując w pierwszoosobowej narracji swojej młodej bohaterki (to kolejna studentka/nastolatka w tym zbiorze!) teoretycznie utratę uczuć przez bohaterkę, w rzeczywistości zaś – zyskiwanie przez nią świadomości i swoistej, trudnej niezależności.   

„Rok jej powrotu” Marty Konieczny znów dotyczy młodych kobiet – w tym przypadku główna bohaterka, Maja, jest nauczycielką na początku kariery, doskonale jeszcze pamiętającą szkolne lata, dzielącą życie z partnerką-artystką – i dotyka, pomysłowo i twórczo, tematu katastrofy klimatycznej. Poczucie młodej bohaterki, że na świecie jest za ciepło, przekłada się na jej inicjatywę – motywowaną tak ekologicznie, jak i, powiedzmy, symbolicznie – o rezygnacji klasy z udziału w topieniu Marzanny. Nie zdaje sobie jednak sprawę z tego, co może oznaczać rezygnacja z tradycji, z odwiecznego rytuału… To jest bardzo udany tekst, niebanalny, ciekawy także na płaszczyźnie stylistycznej, nieoczywisty przy tym, jak chodzi o przesłanie. Mocny punkt antologii.

Kolejny tekst to „Stacja Chicago Wałbrzych 20 21”, którego autorką jest Lena Dominczak. No pogubiłam się w tym tekście, choć konstrukcyjnie nie jest bardzo skomplikowany. Dotyka, owszem, tematu, który w Rzeczy niepospolitej powinien był się znaleźć, a mianowicie – emigracji i Polaków poza Polską, i bardzo mnie ucieszył fakt, że taki temat, ogromnie przecież kulturowo istotny dla naszej historii i współczesności, tu zaistniał. Niestety, tekst jako taki mnie nie przekonał – wydał mi się przeładowany efektami, pomysłami i literackimi grami, mniej lub bardziej udanymi (jak ta gra z i użyciem imion Dżesika i Brajan). Gdzieś pod tymi wszystkimi gierkami i pomysłami zgubiło mi się znaczenie tekstu, niestety, choć oczywiście możliwe, że czegoś nie zauważyłam.

„Jak to z Marianną było” Justyny Hankus to kolejny w zbiorze tekst o młodej kobiecie – tym razem o maturzystce, której przydarza się wielka miłość i nieuchronna zdrada. Ładnie to napisane, ale brakło mi tu czegoś wychodzącego poza prostą opowiastkę sięgającą gdzieś ku obyczajowej współczesnej wiejskiej historii, gdzieś ku urban fantasy.

Podobnie jest w przypadku opowiadania Karola Matlachowskiego. “Krótka pięćdziesiątka” To również jest sprawnie napisany tekst, skomponowany i stylistycznie złożony z biglem, ale też pozbawiony drugiego dna – ot, historyjka niemiłego pana i jego żałosnej kariery wykorzystywacza kobiet, z dość chyba niepotrzebną niesamowitością w tle.

Tekstów Pneumatycznej Duszy nie skomentuję – są pewnego rodzaju quasi-interaktywną grą z czytelnikiem, ale w tym zbiorze wydały mi się pretensjonalnym i niepotrzebnym przerywnikiem. Mam wrażenie, że lepiej sprawdziłyby się samodzielnie, nie w środku antologii tekstów literackich.

„Chochoły” Anny Łagan to kolejny w zbiorze tekst, odwołujący się do kombinacji „Covid + protesty”. W tekście Łagan ramą jest historia ojca, który przyjeżdża do Krakowa w poszukiwaniu córki, z którą kontakt urwał się po kolejnym proteście. Dużo tu dobrej woli i życzliwości wobec świata – wobec ewidentnie queerowych przyjaciół Julii, wobec osób dotkniętych bezdomnością – a Łagan jest sprawna pisarsko, ale trochę rozłazi się ten tekst fabularnie i trudno mi powiedzieć, co autorka chciała zrobić, co przekazać. Ale może to moja wina jako czytelniczki, bo jakoś podświadomie oczekiwałam po tych tekstach czegoś więcej niż historyjek osadzonych w Polsce, może jakichś rozliczeń z polskością, z naszymi wariantami problemów uniwersalnych? W każdym razie motyw chochołów i chocholego tańca Łagan ogrywa efektownie i pomysłowo, a postacie kreuje wiarygodnie – mój brak zachwytu nie wynika tu bynajmniej z warsztatowych niedociągnięć, a z zupełnie swoistej, własnej potrzeby lekturowej.

„Tam” Wojciecha Guni to jak zwykle u tego autora tekst świetny literacko, klimatyczny i nastrojowy, także skupiony na postaciach kobiecych, choć tym razem nie tak młodych, niejednoznaczny i intrygujący. Gunia też opowiada raczej indywidualną historię bohaterki / bohaterek, wciągając osobę czytającą coraz głębiej w dzieje traum bohaterki i jej konfrontację z pamięcią / niepamięcią. To pamięć i przeszłość stanowią tu, jak mi się zdaje, klucz do psychiki bohaterki i do jej historii: historii osobistej tragedii, bardzo kobiecej straty i prób poukładania wszystkiego    

„Genius” Julii Żmudki to zabawa formą, opowieść-opowiadanie-esej o wrocławskim budynku Solpolu – niekoniecznie mój typ literatury, ale nie sposób odmówić autorce poczucia humoru, pomysłowości i panowania nad literacką materią – a i wybór budynku, wpisującego się w sporo głośnych ostatnio debat wokół estetyki przestrzeni, dziedzictwa transformacji ustrojowej i generalnie polskich miast, jest nader celny.   

Olga Niziołek wydaje mi się jedną z najciekawszych polskich debiutantek ostatnich lat i opowiadanie z Rzeczy Niepospolitej, zatytułowane “Sześć wskazówek, jak biegać w ciemnościach” tylko mnie w tej opinii umocniło. Odpowiedziało też na moją potrzebę, której nie zwerbalizowałam sobie przed początkiem lektury, ale która musiała gdzieś tkwić, co widzę po swoich reakcjach – potrzebę szukania w opowiadaniach z Rzeczy Niepospolitej pewnej uniwersalności, czegoś więcej niż efektownych i dobrze opowiedzianych historii. Niziołek osiąga ten efekt, sięgając po bliskie sobie weirdowe klimaty i przyjmując nietypową narrację w formie serii ostrzeżeń przed bieganiem w ciemności – a to, jak pisze, zupełnie, ale to zupełnie coś innego, niż jogging po ciemku. Depresja i cierpienie przez nią wywołane subtelnie łączą się u Niziołek z doświadczeniami społecznymi, z życiem w tym miejscu i czasie, ale jej inteligentna metafora nigdy nie staje się oczywistą, walącą w oczy alegorią tego, co może zrobić z człowiekiem choroba, współczesność, Polska. Znakomite domknięcie antologii.

We wstępie redaktor antologii, Artur Nowrot, zwraca uwagę na wiodące, jego zdaniem, tematy antologii: rolę tradycji, jednostkę i jej walkę o autonomię oraz znaczącą rolę krajobrazu. Zgadzam się z tą intuicją. Dodałabym, że Polska w tym zbiorze ma twarz młodej kobiety, zwykle z małego miasteczka i bezdyskusyjnie polskiej, jak chodzi o tożsamość etniczną i kulturową – i to jest dobre, bo taka perspektywa jest cenna i ciekawa, a nie taka wcale strasznie w polskiej fantastyce częsta. Trochę mi jednak szkoda, że innych twarzy jest tu tak mało, że tak niewiele tu refleksji nad kobiecą dojrzałością, queerowymi tożsamościami, starością Polaków, nad emigrantami i imigrantami, nad Polakami i Polkami o innych etnicznościach i tradycjach. Trochę mi tego zabrakło. Niemniej jednak, to jest przy tym niewątpliwie udany zbiór i ciekawa pozycja na polskim rynku opowiadań roku 2021 – mogę mieć uwagi, ale będę zdecydowanie zachęcać, by po niego sięgnąć.

Zew Zajdla 2020: powieści (1). Inne “Pieśni”

Maciej Głowacki, Pieśni Chołów, Wydawnictwo Wertofix Media 2020

Od kilku lat regularnie biorę udział w akcji Zew Zajdla – co oznacza, że sama wysyłam propozycje nominacji do najważniejszej polskiej fandomowej nagrody, ale też, kiedy przyjdzie pora ogłoszenia, jakie powieści i opowiadania zostały oficjalnie nominowane, czytam te propozycje, by wybrać z nich w końcu moje ulubione i zagłosować.

W tym roku nie napracuję się, czytając: zarówno spośród nominowanych opowiadań, jak i powieści, nie znałam dosłownie pojedynczych tekstów. Opowiadaniem, którego mi brakuje, jest „Gdzie Mikołaj nie może… tam diabła pośle!” Katarzyny Bereniki Miszczuk. Jeśli natomiast chodzi o powieści – niedawno skończyłam czytać ostatnią, której wcześniej nie znałam, czyli Pieśni Chołów Macieja Głowackiego. I o niej chciałam dzisiaj napisać parę słów, bo to utwór ciekawy i niebanalny.

Uwaga: recenzja zawiera spojlery. Przejdź na dół, do tekstu po drugiej ilustracji, po krótką bezspojlerową opinię.

Okładka, źródło: Lubimy Czytać

Pojawienie się Pieśni Chołów na liście nominacji do Zajdla zaskoczyło część fandomu, bo, podobnie jak mnie, nazwisko autora było im nieznane, a książka – wydana metodą self publishingu, co dotychczas w nominacjach niespecjalnie się zdarzało. Maciej Głowacki nie jest jednak postacią anonimową, bo funkcjonuje w polskim internecie jako popularny twórca memów i copypast. Innymi słowy – to nie jest casus kompletnie nieznanego debiutanta, który jakimś cudem znalazł się na liście nominacji, to jest twórca z własną fanbazą, gotową sięgnąć po jego tekst, a następnie ten tekst nominować do nagrody. Zresztą – książkę poleca Michał Gołkowski, pisarz, o którym trudno powiedzieć, że jest autorem niszowym.

I wiecie co? Jakby mnie “Pieśni Chołów” wpadły w ręce w momencie, kiedy wysyłałam swoje zgłoszenie do nominacji, to też bym nominowała.

Nominowałabym głównie dlatego, że Głowacki w swoim tekście w sposób szalenie efektowny buduje nastrój i konstruuje fikcyjną rzeczywistość. W teorii Pieśni Chołów dzieją się w roku 1980, ale tak naprawdę niewiele w nich realiów tamtych czasów (mniej więcej pamiętam, jak wyglądały ejtisy w małym miasteczku). Kiedy czytałam, ukazany w powieści świat realny – o ile tam cokolwiek jest naprawdę realne – wydawał mi się bezczasowy, zawieszony w pewnym archetypie polskiej wiejskości, pewnej wizji tego, jak takie prowincjonalne życie wygląda niezależnie od epoki. To oderwanie od konkretu nie jest przy tym wadą, nie dlatego zwracam na to uwagę, mam zresztą wrażenie, że autorowi na realizmie absolutnie tu nie zależało – robię to raczej po to, żeby podkreślić pewną specyficzną cechę tej powieści, jaką jest jej eklektyzm.

Pieśni Chołów wymykają się jednoznacznej klasyfikacji gatunkowej. Jest w nich i sporo z konwencji fantasy (którą sam autor określa jako folk fantasy), i z grozy, a nawet z SF, kojarzącej się gdzieś z Piknikiem na skraju drogi i inspirowanymi nim mediami (patrz scena z drzewem / serce), ba, jest tu też coś z takiej realistycznej polskiej prozy o wsi/małym miasteczku. Autor te konwencje miesza sobie z dezynwolturą i na luzie – i to wychodzi bardzo naturalnie, efektownie. Nie ma w tej powieści – bo ja wiem, jak to powiedzieć, nie ma w niej minoderii i nachalnego popisywania się aluzyjnością,mrugania do czytelnika w stylu “patrzcie, jaki jestem o-czy-ta-ny”, choć pogrywania rzeczami i ideami zrozumiałymi często głównie środowiskowo (patrz: bohater kompletnie absurdalnie w chwili zagrożenia śpiewa “Barkę”) jest tu sporo. Całość daje spójny mimo tej różnorodności efekt.

Same historie tworzą raczej pewną mozaikę wydarzeń, pewną serię bardziej niż super-spójną powieściową fabułę. Na poziomie czysto czytelniczym – to wciąga, dobrze się czyta, chce się wiedzieć, co dalej. I owszem, akurat ja czasem bym wolała, żeby autor wrócił do pewnych wątków na dłużej – jak do tego w znakomitym, trzymającym za gardło otwarciu powieści, do historii o spalonym dziecku – ale to nie jest tak, że to jakoś bardzo będzie każdemu przeszkadzać.

Bohaterowie… bohaterowie są w połowie drogi między byciem dobrze zrobioną realizacją pewnych modeli powieści grozy a pełnokrwistymi osobowościami. Zwłaszcza główny bohater-narrator, Jerzy Drozd, doktor psychologii taki nie całkiem udany, szukający w Chołach tematu naukowego, nad którym się nie napracuje i pakujący się w sam środek problemów. Na początku robi on wrażenie przede wszystkim postaci majacej skupić uwagę czytelnika, klasycznego bohatera przybywającego do przeklętego miasteczka i próbującego, mimo mniej lub bardziej czynnej niechęci miejscowych, zrozumieć, co to się dzieje. Później jednak, w miarę rozwoju akcji, Drozd nabiera indywidualnych cech i charakteru, a postacie z Chołów, które poznaje, też ujawniają swoje drugie i trzecie, skryte pod maskami, oblicze.

Najmocniejszą jednak stroną powieści Głowackiego jest światotwórstwo i światotwórcza wyobraźnia autora. Jego wizja świata, a raczej światów – kolejnych poziomów, pięter, na które się przeskakuje, a z których każde ma swoją rzeczywistość, widoczną z tego poziomu i tylko / głównie z niego – może koncepcyjnie przywodzić na myśl czy to, jakoś tam, Mythago Wood Roberta Holdstocka, czy, poniekąd, choć klimat radykalnie inny, Amber Zelazny’ego, przy czym absolutnie nie twierdzę, że te skojarzenia są inspiracjami, że są świadome; to raczej skojarzenia, które się pojawiły w moim umyśle przy lekturze – podobnie jak pewne konceptualne pokrewieństwa z Zoną w Pikniku na skraju drogi Strugackich. Wyobraźnia autora jest gotycka, weirdowa, pokręcona, jego wizje są barwne i często makabryczne, a jednocześnie fascynujące.

Bardzo też w Pieśniach Chołów ujęło mnie to, że ta powieść jest – odważna, a to nie jest najczęstszy przymiotnik, jakiego bym użyła, pisząc o polskich debiutach literackich w konwencjach szeroko pojętej fantastyki. Nieraz mi się zdarzyło sięgnąć po dłuższy tekst debiutanta/-tki, których znałam z odważnych, pomysłowych opowiadań, i czytać tekst znacznie bardziej konwencjonalny – może dlatego, że o powieściowy debiut wydawniczy jest niełatwo, może dlatego, że większość ma gdzieś z tyłu głowy poczucie, że trzeba trafić do jak najszerszego czytelnika… Tu tego nie ma. Tekst jest odważny koncepcyjnie, niebanalnie pogrywa baśniowymi może nawet bardziej niż mitycznymi motywami (wiem, co mówię, właśnie jestem po POTĘŻNEJ ilości przeczytanej słowiańskiej fantasy i tym bardziej doceniam to, co robi tu Głowacki), a przy tym – ma styl. To nie jest przezroczysta, pozbawiona właściwości poprawna polszczyzna bez charakteru, którą się często widzi (więcej o tym w następnej notce), to jest styl – własny. On się może podobać albo nie, ale jest barwny i nosi piętno autorskiej indywidualności.

Podobało się, znaczy. Będzie czytane więcej z tego uniwersum.

Caspar David Friedrich, Abtei im Eichwald, olej na płótnie, 1809/10, źródło

GDZIE ZNALEŹĆ: wersję elektroniczną na stronie autora.

DLA KOGO: dla osób szukających niebanalnej fantastyki inspirowanej folklorem i Słowiańszczyzną. Dla szukających nietypowych, oryginalnych pomysłów światotwórczych. Dla nie bojących się zdrowej porcji makabry i grozy.

Lemoświaty

Nowoświaty, Wydawnictwo SQN, Kraków 2021

Wśród imprez i obchodów, organizowanych z okazji Roku Lema, niewiele było, jak dotąd, premier książkowych. To aż dziwne – taka rocznica aż by się prosiła o konkursy i antologie wyrastające z inspiracji Lemem albo ze sprzeciwu wobec jego wizji fantastyki. Dobrze więc, że pojawiła się antologia SQN, w której z inspiracjami Lemowskimi mierzy się grupa autorów i autorek na początku drogi twórczej, od zupełnej debiutantki Moniki Fenc aż po twórców mających już na koncie kilka publikacji, jak Lech Baczyński, Aleksandra Stanisz czy Sylwester Gdela.

Antologia jest, w mojej opinii, równa i udana, choć – przyznam od razu – nie ma w niej ani jednego tekstu, który by mnie naprawdę zachwycił. Do dzieł Lema odnosi się na bardzo różne sposoby, i to właśnie ta mnogość inspiracji wydaje się jedną z najciekawszych stron całego projektu.

Otwierające zbiór opowiadanie Marka Kolendy (który ma już na koncie m. in. ciekawy tekst w antologii Fantastyczne pióra 2018) nosi tytuł “Dzieci Marii” i w dość otwarty sposób nawiązuje koncepcją i rozwiązaniami fabularnymi do klasycznej Lemowskiej fantastyki. Punktem wyjścia jest powrót na Ziemię, po ponad stu dwudziestu latach, wyprawy badawczej, mającej szukać nowego domu dla ludzkości. Tyle że kiedy Eryk, jego ukochana Maria i reszta załogi docierają do ojczystej planety, dowiadują się, że – są ostatnimi z ludzi, bo populację Ziemi zgładziła inwazja nieznanego dotąd czynnika chorobotwórczego. Ta część opowiadania – reakcje bohaterów na wieści, subtelna, ale żelazna kontrola, jaką sprawuje nad ostatnimi z ludzi Genetrix, sztuczna inteligencja statku, narzucona im przez los konieczność nowych heroicznych decyzji w momencie, kiedy wydawało się, że ich wielka misja się skończyła – efektownie nawiązuje do tematów i ujęć Lema i aż chwilami by się prosiło o szersze, może nawet powieściowe, ujęcie tych tematów. Równie udana jest druga część utworu, gdzie najpierw w centrum mamy etyczny problem z pobraniem DNA od zmarłych, by odtworzyć genetyczny potencjał ludzkości i wreszcie końcówka, z historią nowych ludzi i ich relacji z ostatnim ze starych ludzi, Erykiem. Opowiadanie Kolendy jest bardzo dobrym otwarciem antologii – z jednej strony w twórczy sposób nawiązuje do wzorców klasycznej SF i Lema, z drugiej – mówi własnym, osadzonym zarówno w nauce, jak i etyce, głosem, nie stroniąc przy tym także od ukazywania emocji i przeżyć bohaterów. Zdecydowanie mi się ten tekst podobał.

Mniej natomiast przekonała mnie “Adaptacja” Moniki Fenc, inspirowana, według komentarza samej autorki, Dziennikami gwiazdowymi. Moja ocena związana jest nie z literackim wykonaniem – bo tekst jest napisany wedle wszelkich zasad sztuki i porządnie zredagowany – co z faktem, że wyjściowy pomysł (wysyłamy śmieci w kosmos, żeby poprawić ekologiczną sytuację Ziemi, po czym ktoś nam je odsyła z powrotem) jest rodem raczej z farsy albo eko-animacji dla siedmiolatków, a ograny jest w tekście ponurym, serio i w apokaliptycznym tonie. Połączenie tych dwóch tonacji jest trudne, i tu debiutującej autorce moim zdaniem nie wyszło, choć widać potencjał – sama historia duszącej się w śmieciach i zanieczyszczeniu, ale też związanych z kryzysem ludzkich złych emocjach, Ziemi jest udana jeśli nie naukowo, to emocjonalnie, a i kreacje postaci przekonujące.

“Mgły nad Atlantis” Sylwestra Gdeli to moim zdaniem najmocniejszy punkt tej antologii i tekst, który ma spore szanse znaleźć się na mojej liście nominacji do Nagrody Zajdla za 2021. Gdela, który już w innych tekstach (publikowanych m.in. w antologiach Fantazmatów, Snach Umarłych i zbiorze Weird Fiction po polsku) udowodnił, że ma zamiłowanie do łączenia SF z psychodelicznymi klimatami, a przy tym – dość nieokiełznaną wyobraźnię, stworzył tekst – nieoczekiwany. Nie tego spodziewałam się po Lemowskiej inspiracji. Ta wizja obcego świata i umieszczonych w nim kreacji, ludzi odtworzonych z własnych śmieci, jest w swej malarskości szalenie efektowna i mimo słyszalnych w niej ech inspiracji – nigdy oczywistych, ni to Lema, ni to Vadermeera, ni to chwilami wręcz Dana Simmonsa z okolic Ilionu – oryginalna i pomysłowa.

“Flaworyści” Michała Antosiewicza mają znakomity pomysł wyjściowy, oryginalny, a jednocześnie jakoś tam kojarzący się z Powrotem z gwiazd: podobnie jak w klasycznej powieści Lema bohater, powróciwszy z długiej kosmicznej wyprawy, przekonuje się, że z ludzkością stało się coś dziwnego: tu akurat w wyniku pandemii en masse straciła węch i smak. Ogromne brawa dla autora nie tylko za pomysłowe ogranie czegoś, co działo się wokół nas (sama znam osobę, która po przejściu infekcji Covid-19 straciła węch na kilka miesięcy), ale za przemyślenie, jakie szerokie społeczne konsekwencje miałaby taka zmiana (zanik kultury kulinarnej, powstanie kulinomatów i jedzenia służącego jedynie zaspokojeniu potrzeb organizmu, nowe, zastępcze przyjemności zastępujące jedzenie). Tekst pewnie trafiłby na moją listę ulubionych, gdyby nie nużące, dla mnie jako dla czytelniczki, aluzje do współczesnej polskiej rzeczywistości – one mają być zabawne, ale mnie wydały się ciężkie i bez polotu, rodem z polskiego kabaretu, i nie, to nie jest komplement. Szkoda, bo poza tym, tekst jest pomysłowy i fajny.

“DYab” to także tekst, w którym czuje się inspiracje ostatnim rokiem, pandemią i kwestią izolacji. Tematyka ta wpisana jest w lekko cyberpunkowy klimat, pożeniony z literackimi aluzjami – bohater projektuje bowiem symulacje parte na klasyce prozy i ma obsesję na punkcie Mistrza i Małgorzaty. Autorka, Aleksandra Stanisz, znana z tekstów w zinach i antologiach, w notce odautorskiej wspomina o swoim zamiłowaniu do scen onirycznych. To widać w tekście, który przenosi w real rzeczywistość wirtualną, zakorzenioną jednak w literacko-kulturowej tradycji i chętnie ogrywa sceny wizyjne. Stanisz pisze je umiejętnie i z wyczuciem, ale tekst trochę traci na ich nadmiarze – po dwukrotnej lekturze w pamięci został mi głównie nastrój, fabuła gdzieś się w tym wszystkim gubiła i nie zostawała w pamięci.

“Ostatni mówi “Nie” to opowiadanie, które “kupiło” mnie formą, a konkretnie rwanym, niechronologicznym i mieszającym różne formy (w tym zapisy wywiadów, listy od i do postaci, różne czasy – teraźniejszy lub przeszły, ) sposobem prowadzenia narracji. Dzięki temu historia Wojciecha Tokarczyka, ostatniego ze starych ludzi, który pozostał na Ziemi po eksodusie, nabiera oryginalności i wciąga znacznie bardziej, niż gdyby podano ją nam w prostej chronologicznej narracji. Ten tekst jest w pewnym sensie uzupełnieniem opowiadania Marka Kolendy: jedno i drugie mają gdzieś w centrum kwestię starej i nowej ludzkości, przyszłości ludzkiej rasy jako innej i nieuniknionego buntu, jakie musi to budzić w ostatnich, którzy pozostali z dawnych ludzi. Paulina Rezanowicz, jego autorka, udowodniła już kilkakrotnie (m. in. tekstem w antologii Tęczowe i fantastyczne oraz opowiadaniem z tomu Weird Fiction po polsku), że umie pisać klimatycznie, budować nastrój i pisać przekonujące postacie – i wszystkie te cechy znajdziemy i w jej opowiadaniu z Nowoświatów.

“Decyzja” Lecha Baczyńskiego stoi przede wszystkim pomysłowym światotwórstwem i choć formalnie świat jej imaginarium należy do SF (nanoboty, konstruktorzy, zamknięte miasta pod kopułą), fabularnie i gdy chodzi o nastrój, tekst ma sporo wspólnego z fantasy: mamy w nim epicką walkę z (bardzo dobrze pomyślanym) potworem i technologię w zasadzie nieodróżnialną od magii. Tekst wciąga i dobrze się go czyta, a oryginalny pomysł na świat jest jego dużą zaletą.

Antologię kończy opowiadanie “A u Lema…” Marcina Bartosza Łukaszewicza, które zupełnie mnie nie przekonało – ani mnie nie wciągnęła historia, którą uznałam za psychologicznie mało prawdopodobną (jakoś podejrzewam, że ludzkość postawiona w obliczu zagłady i nie mająca szans na schron, który przysługuje nielicznym, nie prowadziłaby uprzejmych konwersacji w tramwaju), ani nie przekonała dialogowa forma, a końcowa (i tytułowa) aluzja do Lema wydała mi się przyczepiona dość na siłę. Ten tekst trochę cierpi na podobny problem, jak “Adaptacja” – ma ciekawy punkt wyjścia, napisany jest niewątpliwie z literackim wyczuciem, ale coś w fabule zawodzi.

Podsumowując, Nowoświaty to udana antologia, odnosząca się do Lemowskich pierwowzorów na rozmaite sposoby. Widać w niej poczucie autorów, że SF powinna dotykać problemów żywych i znaczących dla naszego świata – mamy w niej i pandemie, i katastrofę klimatyczną, i problem zanieczyszczenia środowiska – i widać, że problemy te nie są tylko ozdobnikami, że są dla autorów w jakiś sposób ważne. Literacko i gatunkowo także mamy tu pewną różnorodność, od klasycznej SF aż do po dialogową de facto formę ostatniego opowiadania. Czy mamy w tej antologii nowego Lema, w sensie – autora/-rkę o pozycji i literackim znaczeniu autora Solaris? Oczywiście, że nie, choć nie wiemy, jakie drogi przez autorami Nowoświatów się otworzą. Ważne jednak, że Nowoświaty dają czytelnikom ciekawą próbkę nowej polskiej SF, i choćby za to wydawcy i autor(k)om należą się słowa pochwały.

Czekoladka z wkładką

Marta Kisiel, Dywan z wkładką, Wydawnictwo W. A. B., 2021

Między polskimi opowiadaniami fantastycznymi a kolejną lekturą Ady Palmer łyknęłam – sama nie wiem, kiedy – komedyjkę kryminalną Marty Kisiel.

UWAGA: Dalsza część recenzji zawiera niewielkie spojlery. Przejdź na koniec (po drugiej ilustracji), po krótką bezspojlerową rekomendację.

Serio, sama nie zauważyłam, kiedy ze strony piętnastej zrobiła się przedostatnia i skończyłam.

Dywan z wkładką to pierwsza powieść autorki Dożywocia i Toń bez elementów fantastycznych (za to z wkładką w postaci antypatycznego trupa), ale to nie znaczy, że znajdziemy tu jakąś rewolucję konceptualną czy stylistyczną w porównaniu do wcześniejszych tekstów autorki. Kisiel nadal skupia się przede wszystkim na tym, co od początku wychodziło jej najlepiej: humorze językowym, związanym z mocną stylizacją tekstu, i ogrywaniu typów postaci z klasycznego repozytorium komedii. Trup i jego dzieje są w tym wszystkim, powiedzmy sobie szczerze, raczej drugorzędnym elementem.

Na spotkaniu autorskim, w którym uczestniczyłam, Marta Kisiel mówiła o roli powieści Joanny Chmielewskiej w swojej własnej czytelniczej edukacji, ale nawet gdybyśmy nie wiedzieli tego od autorki, słychać to w jej prozie – także w tej fantastycznej. Pisząc Dywan z wkładką, Kisiel stworzyła powieść a la Chmielewska, ale na nasze czasy.

Historia w Dywanie… koncentruje się wokół bohaterek (co zresztą u Chmielewskiej też bywało): księgowej Tereski, którą szalony pomysł męża skazał na mieszkanie w wiejskim domu, jej energicznej i pełnej życia (i to jeszcze jak!) sześćdziesięcioletniej teściowej Miry, nastoletniej, a mocno przejętej problemami całego świata córki Zoi, a także sąsiadek – gadatliwej pani Edziowej i ochrzczonej przez Tereskę Stefcią idealnej żony pretensjonalnego marudy z sąsiedztwa (odpowiednio przezwanego przez panie Ordynatem) – a, i nie zapominajmy o dwóch innych fabularnie ważnych postaciach płci żeńskiej, suczkach Fifi i Pindzi! Ta pierwsza ma do odegrania małą, ale ważną rólkę, ta druga zaś to pełnoprawna i pierwszoplanowa postać, bez której cała fabuła wyglądałaby zupełnie inaczej.

Bohaterki są główną atrakcją – i główną siłą – tej powieści. Kisiel umie w bardzo skuteczny sposób ogrywać konwencjonalne komediowe typy i nadawać im ludzkie, sympatyczne oblicze. Daleko jesteśmy już od karykaturalnej wielbicielki Konrada z Dożywocia: w nowszych tekstach siłą autorki stało się właśnie odważne pożyczanie postaci z lamusa konwencji i mówienie “A teraz zobaczcie, jakiego fajnego człowieka można z tej kupy schematów zrobić”. Z sympatią podchodzi autorka do nastoletnich emocji Zoi, pokazując jej troskę o środowisko i o problemy wszystkich ludzi na całym świecie nie jako coś, z czego można się pośmiać, ale jako szczere, nawet jeśli naiwne i młodzieńcze, zaangażowanie. Mira, wesoła wdówka 60+, nie jest siwiuteńką babuleńką z fotela, ale pełną energii i zawsze gotową na ognisty romans kobietą. Kisiel bardzo zresztą udanie ogrywa w jej postaci stereotyp męczącej matki i teściowej: Mira ma tendencje do narzucania swojej woli, syna traktuje jak dziecko, a z Tereską się, najoględniej mówiąc, nie do końca dogaduje, ale nie dlatego, że jest schematyczną Straszną Babą, tylko dlatego, że długo musi uczyć się akceptować fakt, że nie wszyscy ludzie lubią to, co ona i są do niej podobni. Z kolei w postaci Tereski Kisiel dała nam detektyw-amatorkę o dość, hmm, nieoczekiwanym profilu: Tereska, mniej więcej czterdziestolatka, jest kochającą wygody i czekoladki księgową o obfitych kształtach, szczęśliwą żoną nieidealnego męża i matką zupełnie zwykłych dzieci. Owszem, to, co robi, robi świetnie, cyfry są jej ucieczką od chaosu świata, ale poza tym nadaje się na detektywa jak ja na primabalerinę (1). Bardzo mi się podoba to, jak Kisiel konsekwentnie czyni swoim bohaterkami zwykłe dziewczyny i kobiety, niekoniecznie zachwycające mądrością i głębokimi zrozumieniem świata, czasem porywcze, często naiwne, robiące zwykłe, codzienne rzeczy i pracujące w zupełnie nieromantycznych zawodach.

Mężczyźni z kolei odgrywają w Dywanie albo role ofiar (trup, znany też jako Olszyna lub dziad olchowy), albo wręcz damsels in distress. Mira i Tereska podejmują niechętną współpracę, ponieważ ich pierwszym podejrzanym o dokonanie zabójstwa jest Andrzej, koncyliacyjny, spokojny i generalnie nie stanowiący materiału na zabójcę mąż jednej, a syn drugiej z nich. Maciejka, młodsze dziecko Tereski, jest ciągłą ofiarą a to matki (jak można zabrać dwunastolatkowi internet potrzebny do grania z powodu konieczności robienia czegoś tak przyziemnego, jak praca, no jak?!), a to energicznej i skłonnej do komenderowania wszystkimi starszej siostry. Nawet ostateczny motyw zabójstwa Olszyny wiąże się z nadopiekuńczością pewnej żony wobec mężusia…

To bardzo zdecydowanie nie jest powieść dla wielbicieli skandynawskich kryminałów czy zwolenniczek Raymonda Chandlera. Dywan z wkładką jest, jak w moim tytule, gorącą czekoladą z pianką i odrobiną pikantnego chili: lekką, przyjemną, poprawiającą humor w ponury dzień, nie mającą ambicji mówienia czegoś wprost o społeczeństwie i rzeczywistości dookoła (choć, oczywiście, sam dobór postaci i ich charakterystyka coś jednak o naszej rzeczywistości i sympatiach autorki mówi). Fabularnie jest nieco przewidywalny – ale w tego typu komedii kryminalnej to raczej typowe.

Czytało mi się bardzo przyjemnie, ładnych parę razy zachichotałam głośno przy co bardziej udanych powiedzonkach i cały czas dręczyła mnie jedna myśl. A mianowicie pytanie, czy między kolejnymi odsłonami popularnego i udanego Małego licha a bawieniem nas naprawdę fajnymi komediami kryminalnymi Marta Kisiel będzie jeszcze mieć czas, ochotę i w ogóle plan, żeby napisać tę książkę, którą sobie ja, egoistycznie i nie pytając autorki o zgodę, u niej wymarzyłam. To arcydzieło nieoczywistej fantasy, wokół którego Kisiel krążyła w pojedynczych scenach swoich dotychczasowych tekstów, które gdzieś majaczyło w tle jej dobrych, udanych powieści i opowiadań, w takich momentach, kiedy czytając, czułam dreszcz na plecach albo łzy w oczach. Nie wiem, czy taka powieść – podkarmiona gotyckimi nastrojami i grozą, które Kisiel pisze świetnie, ubrana w klimaty polskiego romantyzmu, które akurat ta autorka rozumie jak mało kto, skupiona wokół postaci, których kreacja, niebanalna i pełna zrozumienia dla ludzkiej natury, zawsze była jej mocną stroną, opowiedziana aluzyjnym, a jednocześnie charakterystycznie humorystycznym stylem autorki, która, jak dla mnie, pierwsza po Sapkowskim i Brzezińskiej ma w polskiej fantasy własną, natychmiast rozpoznawalną stylistykę – jest czymś, co Marta Kisiel by chciała pisać, ale możliwości ma na to z całą pewnością. A ja bym czytała jak potłuczona.

(1) Przez lata nawet kroków do walca się nie nauczyłam, taki mam talent.

Dywan z wkładką. Obrazek niepowiązany.

DLA KOGO: Dla wielbicieli/ek Joanny Chmielewskiej i ogólnie osób lubiących cosy mysteries i komedie kryminalne. Dla fanów/-ek autorki, bo mimo braku fantastyki to bardzo charakterystyczna dla niej powieść. Dla czytelników/-czek lubiących skupiać się na postaciach. Niekoniecznie dla osób preferujących skomponowaną jak złożona maszyneria fabułę kryminalną albo dla wielbicieli kryminałów z zacięciem społecznym. Na pewno nie dla osób szukających w kryminale elementów gore (to jest dosłownie drugi koniec tej osi, na pierwszym końcu której jest Max Czornyj).

Dobra powieść, zła science fiction

Mary Doria Russell, The Sparrow, 1996 (polskie wydanie: Wróbel , przeł. A. Polkowski, Rebis 1999)

No, rzadko mi się zdarza mieć po lekturze uczucia tak mieszane, jak po tej powieści.

Uwaga: recenzja zawiera szczegółowe spojlery, a w przypadku tej powieści jest to szczególnie zabójcze. Krótkie bezspojlerowe podsumowanie znajduje się na końcu, po trzeciej ilustracji.

Okładka I wydania

Zacznijmy może od pewnego paradoksu. The Sparrow, debiutancka Mary Dorii Russell, antropolożki z tytułem i osiągnięciami, dzieje się na dwóch planach czasowych. Jeden to rok 2060, drugi – 2019 i jest rzeczą naprawdę ciekawą, jak bardzo prognozy Russell z 1996 na 2019 się nie sprawdziły. Dajcie mi szansę: naprawdę nie robię tej wyliczanki po to, żeby się zabawić w wytykanie SF, że jest kiepską futurologią- mam swój znacznie bardziej perfidny literacki cel w tej zabawie.

Teoretycznie w 2019 mogliśmy jeszcze odebrać sygnał z programu SETI, choć już niekoniecznie przez wycofywany sukcesywnie z eksploatacji od 2006 teleskop Arecibo. Gdybyśmy nawet go odebrali, bardzo, bardzo niewielka byłaby jednak szansa, żeby pierwszą misję na obcą planetę zorganizował akurat Kościół katolicki, a konkretnie – jezuici. A już zwłaszcza żeby zorganizowali ją w taki sposób, jak opisany w powieści.
Nie, nie chcę w tym miejscu robić złośliwych uwag na temat tego, że Kościół miał w 2019 własne problemy i że na wysyłanie misji na obcą planetę mógłby po prostu nie mieć czasu ani funduszy (choć przyznam, że nie mam bladego pojęcia o finansowej sytuacji zakonu jezuitów). Mam raczej na myśli to, jak bohaterowie w tej powieści i generalnie cały w niej ukazany świat podchodzi do tematu kolonizacji i eksploracji.

Założeniem Russell – założeniem, które IMHO miało gigantyczny wpływ na cały kształt i koncepcję jej powieści – jest oparcie swojej historii o Pierwszym Kontakcie na historiach misji, głównie jezuickich, na kontynencie amerykańskim w XVII w. Kluczowe są dla niej przede wszystkim historie dwóch świętych: wspomnianego explicite w powieści torturowanego męczennika Isaaca Joguesa, oraz Jeana de Brébeuf, nawracającego Huronów w dzisiejszej Kanadzie jezuity, który był przy tym wybitnym lingwistą. Zarówno Jogues, jak i de Brébeuf wydają się bezpośrednimi modelami dla kreacji postaci głównego bohatera powieści, Emilio Sandoza. Jak obydwaj święci, Sandoz jest jezuitą. Jak de Brébeuf, ma przy tym wybitny talent do nauki języków; a tortury, jakim poddali go obcy, przypominają te, które spotkały Joguesa (makabryczne okaleczenia dłoni). Ponieważ zaś bohaterami i punktami widzenia w powieści są w sporej części jezuici albo ich bliscy, przyjaciele, sympatycy – ich (ich, podkreślmy, bohaterów; to, jak widzi sprawy autorka, to kwestia osobna i do omówienia nieco później) stosunek do samej idei misji u obcej cywilizacji, misji eksploracyjnej oczywiście (o chrystianizacji nie ma w powieści mowy, ale naprawdę trudno zapomnieć o niej w tym kontekście) jest jednoznacznie i bezrefleksyjnie pozytywny. Bohaterowie – patrząc po tym, co robią, nie po tym, co mówią – kompletnie nie mają świadomości możliwych zagrożeń. Mowa tu z jednej strony o zagrożeniu dla nich samych – oni, trafiwszy na PIERWSZĄ W HISTORII LUDZKOŚCI OBCĄ PLANETĘ, Z PIERWSZĄ OBCĄ CYWILIZACJĄ, testują powietrze metodą “wyjdźmy na zewnątrz z gołą głową”, a miejscowe rośliny i zwierzęta użyte jako jedzenie metodą “dajmy Jimmy’emu, bo to największy żarłok, i zobaczmy, co będzie”. Lądując, biorą ze sobą zapas kawy, ale zostawiają na pokładzie statku-matki sól fizjologiczną i kroplówkę… Co gorsza, bohaterowie, trafiwszy na obcy świat, traktują go bez chwili zastanowienia jak swoją własność: nadają nazwy żywym istotom, polują, snują rozważania o tym, jak jest to miejsce stworzone, by uwiarygodnić i uwznioślić ich wiarę, ich doświadczenia, mimo że wiedzą, że planeta jest zamieszkana – innymi słowy, zachowują się jak pełną gębą kolonizatorzy. Bezmyślni kolonizatorzy, na dodatek, bo robią na przykład takie rzeczy: chowają zmarłego załoganta w miejscowej ziemi (zauważywszy beztrosko, że i tak już przez samą swoją obecność ją skazili ziemskimi bakteriami, więc co za problem – trzymanie ciała w chłodni na statku matce byłoby “nieludzkie”) albo zasadzenie ogródka z ziemskimi roślinami, za których smakiem tęsknią. A tęsknią, bo wypalili całe paliwo lądownika i NIE MOGĄ wrócić na statek-matkę. A wypalili, bo nikt poza jednym pilotem – w tym dodatkowa pilotka! – nie wiedział, na ile w zasadzie mają paliwa.

Jeżeli macie w tym momencie dwie intuicje – że mało obca ta obca planeta, a bohaterowie to zbieranina przypadkowych niekompetentnych bałwanów, która jakimś cudem właśnie służy za ambasadorów całej ludzkości w pierwszym kontakcie z Obcymi – to ja też je miałam.

W opisie Rakhat i jej mieszkańców bardzo, bardzo, bardzo widać, że jest ona wariantem nieznanego białym kawałka Ziemi: trochę północą Ameryki Pn., trochę terenami Amazonii w XVII/ XVIII wieku. Jest mniej więcej tak obca, jak te planety, na które załoga SG-1 przechodzi w serialu Stargate albo na które kapitan Kirk posyła nieszczęśników w czerwonych koszulach: spoko się oddycha, można jeść miejscowe żarcie i generalnie wszystko wygląda jak jakiś nieznany Amerykanom kawałek naszego świata. No dobra: w Star Treku: TOS bywają obcy zdecydowanie bardziej obcy niż Runa i Jana’ata, obie rasy opisane przez Russell. Żeby nie było: przepadam za obiema wymienionymi seriami TV, ale nie poszukuję w nich oryginalności w ujęciu tematu Pierwszego Kontaktu, a (chyba zupełnie niesłusznie) spodziewałam się jej po powieści Russell.

Pora wyłożyć karty na stół. Pierwsza konkluzja jest taka: The Sparrow to jest naprawdę serdecznie niedobra powieść SF. I – powiedzmy to sobie szczerze – niedobra powieść przygodowa jako taka.

Dlaczego? Ano, z kilku powodów.

Po pierwsze, wątki fantastyczne są tu mało oryginalne, mówiąc najoględniej, i dla osoby znającej gatunek nie będą specjalnie atrakcyjne – po lekturze Fiaska czy (też przecież ukazującej cywilizację zrozumiałą dla ludzi, w odróżnieniu od wspomnianej powieści Lema) Lewej ręki ciemności wizja Russell warta była dla mnie co najwyżej wzruszenia ramion: OK, czyli to tak sobie mainstreamowi autorka i czytelnik wyobrażają oryginalne ujęcie tematu obcości.

No właśnie, mainstreamowa autorka. Russell dostała za The Sparrow kilka nagród fantastycznych, i to ważnych, ale też trzeba podkreślić: ta powieść i jej kontynuacja były jej jedynymi próbami pisania fantastyki, od tamtej pory skoncentrowała się na powieściach historycznych. Obie swoje SF wydała w wydawnictwie na co dzień publikującym teksty spoza literatury gatunkowej (Villard, który opublikował m. in. The Wonder Boys Michaela Chabona i teksty Eve Ensler). To nie jest powieść dla czytelnika wychowanego od lat 60. na coraz bardziej ambitnych i złożonych konceptach obcości, które wypracowywała SF; autorka też ich chyba nie zna, mam wrażenie.

Założeniem autorki jest pokazanie nam, że bohaterowie potykają się na obcości tego świata – niezadanie kilku pytań, niewyciągnięcie wniosków z posiadanych informacji, niezrozumienie jednego elementu równowagi ekologiczno-społecznej Rakhat owocuje koszmarną katastrofą. No tylko że widać, że jej bohaterowie TEŻ nie czytają klasyki SF. Domyślenie się, co musi być podstawą wyżywienia Jana’ata – w kontekście podanych nam faktów – zajęło mi pięć minut. Ale ja czytuję klasykę SF, może to dlatego.

Dobra, złośliwości na bok. To nie jest też tekst dla osób przekonanych, że powieść – zwłaszcza awanturnicza – musi kierować się logiką i ładem narracyjnym, a nie autorskim widzimisię. Tu CAŁOŚĆ oparta jest na autorskim widzimisię.

No bo popatrzcie. Przypadkiem ludzkość odkrywa przekaz Obcych – OK. Młody astronom, który to odkrył, mówi o tym najpierw nie szefom, a grupie bliskich: 60+ letniej lekarce i jej mężowi – emerytowanemu inżynierowi złotej rączce (oboje hippisujący agnostycy) , pięknej i zdystansowanej emocjonalnie programistce AI (Żydówka), w której bez wzajemności się kocha, i genialnemu lingwiście- jezuicie, którego wiara w Boga jest wiarą chłodną i opartą na intelekcie. OK, psychologicznie rozumiem, czemu Jimmy potrzebował, żeby ktoś spojrzał na jego badania i powiedział “Nie, nie odbiło ci, to JEST muzyka i ona nie jest z tego świata”.

No i dalej: jezuita, Emilio Sandoz, uznaje muzykę za znak od Boga, dany sobie – wreszcie, po latach. Zawiadamia przełożonych. Planeta Obcych jest o siedemnaście lat świetlnych od Ziemi. Ergo, w 2019, ludzkość, która NIE PROWADZI eksploracji nawet bliskiego kosmosu, choć umie bez problemu rozpędzić wydrążony asteroid, zaadaptowany na statek matkę, DO PRĘDKOŚCI ŚWIATŁA (!!), może wysłać misję na Pierwszy Kontakt. No ale tego nie robi, bo po cichu i w tajemnicy przed światem robią to jezuici. Załogę zaś będzie stanowić odkrywca, jego przyjaciele, którzy pierwsi usłyszeli o odkryciu, wysoki rangą jezuita z USA (eks-wojskowy) i dwaj inni jezuici, w tym muzykolog.

Oni w czasie względnym spędzą na statku rok, nie trzydzieści lat, ale popatrzcie na tę załogę. Emilio Sandoz, wybitny lingwista, 40 lat, spore doświadczenie organizacyjne i ewidentnie magnes na erotyczne uczucia osób płci dowolnej – OK. Muzykolog – OK, zważywszy, że przekaz był w formie muzyki. Były wojskowy – hmmm, OK (poza faktem, że wiele wskazuje, że będąc gejem, kocha(ł) się w Emiliu przez lata). Annie i George – po około 65 lat w momencie wylotu, bez specjalizacji, Annie po cichu kochająca się w Emiliu, George tego świadomy. Sofia, programistka, po koszmarnych traumach (straciła rodzinę, wpadła w nędzę, była dziecięcą prostytutką w zniszczonym wojną mieście, potem de facto niewolnicą) i z niezaleczonym PTSD, trudna w kontaktach, kochająca się, dla odmiany, w Emiliu. W niej z kolei uporczywie i w zasadzie stalkersko kocha się Jimmy, odkrywca Obcych (i w końcu samą cierpliwością wychodzi sobie jej miłość, ugh). Żaden psycholog nie zamknąłby tych ludzi razem na rok z hakiem plus eksplorację obcego świata, to jest gotowa katastrofa. Nie ma za to mechanika, nie ma lekarza-chirurga, nie ma botanika (George jest ogrodnikiem-amatorem), psychologa przecież też nie ma. Sofia jest zapasową pilotką, wyszkoloną ad hoc na symulatorze. No ludzie, idea tej świadomie dobranej przy mnóstwie czasu na to załogi dla czytelnika obeznanego z SF i wymagającego od niej prawdopodobieństwa wewnętrznego będzie śmiechu warta.

Mówiłam wcześniej, że 2019 rok autorki mocno różni się od naszego (nie wiem co prawda, jak będzie wyglądał 2060, którego mam spore szanse nie dożyć). Ale nawet w 1996 dość mało realistyczna wydaje mi się sekwencja wydarzeń i reakcji: jezuici w sekrecie posyłają misję – urywa się kontakt z misją – ludzkość wysyła drugą misję – druga misja znajduje jedynego żyjącego członka pierwszej, uwięzionego, w koszmarnym stanie fizycznym i psychicznym – druga misja, a potem cała ludzkość, czują wobec jedynego ocalałego pogardę i nienawiść, bo na oczach innych przedstawicieli ludzkości, po traumie i więzieniu (oni go widzą, w brudzie, w ciemności, skutego!) zaatakował i zabił Obcą (nieletnią), a także, co jest najstraszniejsze, ZNALEZIONO GO W DOMU PUBLICZNYM, GDZIE EWIDENTNIE “PRACOWAŁ”. Z powodu tejże prostytucji i złamania celibatu, jak również ze względu na morderstwo – a wieści o nich poprzedziły powrót bohatera – jest on znienawidzonym pariasem. Dopiero pod koniec, po wielu, wielu trudach, współbracia i przełożeni wymuszą na Sandozie wyznanie, które IMHO jest oczywiste od pierwszej chwili i dla każdego, i chyba nie tylko dziś: “Nie zajmowałem się prostytucją; byłem ofiarą gwałtu”.

Z tym gwałtem to też trudny temat, w kontekście powieści Russell. “Prostytucja” pojawia się u niej w biografiach dwóch kluczowych postaci. Sofia jako dziecko (nawet nie nastolatka, dziecko) w zniszczonym wojną Stambule zarabiała na życie, sprzedając swoje ciało do gwałcenia mężczyznom, których było na to stać; następnie zaś jeden z nich zauważył jej intelektualny potencjał i postanowił, że sprzedawanie jej intelektu będzie dla niego niezwykle korzystne (przez co Sofia stała się w zasadzie jego niewolnicą). Emilio z kolei, który na Rakhat w Sofii się ze wzajemnością zakochuje, decyduje się nie próbować związku, zachować celibat, spełnić to, co postrzega jako wolę Boga i pozwolić, by odrzucona przez niego Sofia w końcu pozwoliła się zdobyć kochającemu się w niej od lat Jimmy’emu. Zachowuje więc mimo trudności celibat i żyje w poczuciu, że pełni wolę bożą. Ba! Uwięziony, okaleczony, po strasznej śmierci wszystkich przyjaciół, żyjąc z poczuciem, że przyczynił się do niektórych z nich, żywiąc się mięsem niemowląt z inteligentnej rasy, wśród której miał przyjaciół – Sandoz, oddany w ręce arystokraty-poety Hlavina Kitheri, ciągle wierzy, że za chwilę w końcu staną się te cudowne rzeczy, po które przybył na Rakhat, że wypełnią się boże zamiary:

And then, suddenly, everything made sense to him, and the joy of this moment took his breath away. He had been brought here, step by step, to meet this man: Hlavin Kitheri, a poet – perhaps even a prophet – who of all his kind might know the God, whom Emilio Sandoz served. It was a moment of redemption so profound he almost wept, ashamed that his faith has been so badly eroded by the inchoate fear and isolation.

Biedny, naiwny, bezmyślny Emilio. Supaari, ich pierwszy kontakt wśród Jana’ata, ostrzegał ich przed swoimi. Emilio widział, jak żyjący poza społeczeństwem przedstawiciel tego samego gatunku zabił i częściowo pożarł jego towarzyszy. Wiedział, że rasa, której śpiew słyszeli, to drapieżniki-mięsożercy. Widział, jak Jana’ata zabijali gołymi rękami niemowlęta ludu Runa, które hodowali na mięso. Po tym, jak kompletnie nie zrozumiał, na czym ma polegać – objaśniana mu przez Supaariego – ceremonia uczynienia z niego osoby całkowicie zależnej, domownika-poddanego, i zgodził się na całkowicie okaleczenie dłoni swoich i przyjaciela – nie stracił wiary w swoje rozumienie języka i kultury, z uporem odmawiał zaakceptowania, że znalazł się w beznadziejnej sytuacji i że NIC NIE ROZUMIE. Nawet kiedy rozebrano go do naga, kiedy obcy arystokrata podszedł do niego od tyłu, nawet mimo że wiedział, że jest własnością i częścią prywatnej menażerii, a będąc z portorykańskiej rodziny handlarzy narkotyków i pracując przez lata z najuboższymi, znając przecież Sofię i jej losy, dokładnie wiedział, jakie koszmary mogą spotykać ludzi zależnych, uwięzionych, ubogich – nawet wtedy szukał w Obcych PO ZIEMSKU I KATOLICKU ROZUMIANEJ etyki i zrozumienia Boga. I nie przyszło mu do głowy, że jest jeszcze jeden, obrzydliwy i boleśnie przewidywalny sposób, w jaki może zostać wykorzystany.
Jest jedna postać w światowej literaturze, która w podobnie zaślepiony i bezmyślny sposób wierzyła we własne iluzje i wizję siebie jako wybitnie inteligentnego i zdolnego do rozwiązania wszelkich zagadek, bo kiedyś udało mu się rozwiązać jedną, i mam wrażenie, że podobieństwo między tym bohaterem a Sandozem jest bardziej znaczące, niż by się wydawało… Ale o niej za chwilę 🙂

Generalnie dla wielu czytelników prawdopodobieństwo opisu misji załamie się również na ilości koszmarów, które na bohaterów spadają w ostatniej części powieści. Przez 3/4 akcji Russell umiejętnie buduje wizerunki swoich bohaterów, nie bojąc się pokazać ich słabostek, ale też podkreślając człowieczeństwo i tworząc galerię powiązanych emocjonalnie, życzliwych sobie wzajemnie, sympatycznych postaci. Potem zaś na przestrzeni chyba mniejszej ilości stron, niż zrobił to swoim postaciom Andrzej Sapkowski, obrzydliwie i okrutnie morduje większość z nich. Anne i D. W. rozszarpani na strzępy przez drapieżników-renegatów z miejscowej rasy, George zabity w ataku komanda Jana’ata, Sofia zamordowana (1) w zaawansowanej ciąży po tym, jak była świadkiem śmierci męża, Robichaux de facto zagładzający się na śmierć, młoda Obca Askama zabita przez Emilia, którego kochała jak ojca ze wzajemnością, a w tle okaleczenia, gwałty, konieczność żywienia się ciałami istot, o których myślało się jako o przyjaciołach. Do tego świadomość, że samemu się do tego dopuściło, i pogarda rodaków z Ziemi, kiedy w końcu znajdą ledwo żywego Sandoza. Nie wiem, czy cokolwiek, poza antropofagią, dałoby się tu jeszcze dołożyć. Raj, jakim zdawała się planeta, zamienia się nader prędko w piekło, i to takie z gatunku “teraz, ja, autorka, będę SZOKOWAĆ”.

Ale dajcie mi jeszcze chwilę, bo mnie nie o stawianie zagadek ani nie o wyśmiewanie się z autorki chodzi. Ba, mam wrażenie, że dla niej te idee, przedstawione przeze mnie powyżej jako nielogiczne, konstrukcyjnie błędne, nie były tak naprawdę szczególnie istotne. A dlaczego, o tym poniżej.

Znakomita IMHO okładka rumuńskiego wydania z 2013 (nie wiem niestety, czyjego autorstwa)

I teraz tak. Poprzednie dziesięć minut do czytania poświęcone zostało przeze mnie na wykazanie, gdzie powieść Russell nie działa. To teraz dla odmiany – gdzie działa. I to IMHO bardzo dobrze.

Zróbmy eksperyment. A gdyby tak zapomnieć o SF? I w ogóle o logice narracji? I potraktować The Sparrow nie jako powieść, ale jako czystą alegorię? Przypowieść o współczesnym Hiobie? (albo nie całkiem Hiobie?).

Wiele wskazuje, że to jest takie odczytanie, jakie chciałaby autorka. Bo, widzicie, Russell jest – wbrew temu wszystkiemu, co przeczytały/liście powyżej, już w debiucie dobrą pisarką. Tylko że ona wymaga od czytelnika jednego: żeby, jak egzegeta czytający świętą księgę, tropił w niej nieoczywiste i niejasne ślady autorki i jej idei. SF pisarka wykorzystuje zaś jako konwencję i tylko konwencję, pozwalającą na uzyskanie potrzebnych jej założeń świata (np. różnica w subiektywnym czasie między powrotem Sandoza z misji – dla niego rok, dla ludzkości prawie 40 lat).

Przy takich założeniach wyjdzie, że być może cała absurdalność tego, jak doszło do wyprawy, jest celowa. Bo mamy zobaczyć, za tymi zbiegami okoliczności i piętrzącymi się szczęśliwymi trafami, to, co widzi Emilio Sandoz. Rękę Boga. Nieprzypadkowo fraza Deus vult, Bóg tak chce, powtarza się tak często w powieści.

Naukowe analizy powieści Russell (na przykład ta), skupiały się głównie na teodycei – kwestii pogodzenia istnienie miłosiernego Boga będącego ostatecznym dobrem, z istnieniem zła na świecie. I rzeczywiście, ten element teodycei tu jest, ale mam wrażenie, że jest trochę zasłoną dymną; a może nie tyle zasłoną, co elementem większej całości. Spójrzmy bowiem na źródło tytułu powieści, bezpośrednio w niej przytoczone:

Czyż nie sprzedają dwóch wróbli za asa ? A przecież żaden z nich bez woli Ojca waszego nie spadnie na ziemię. U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone . Dlatego nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli [Mt 10: 29-31]

Kiedy padają te słowa, Sandoz zimno zauważa: ale jednak wróble spadają. Ludzie płacą cierpieniem i bólem za niepojęte boże plany. A tego Sandoz dłużej akceptować nie zamierza.

W końcowej części powieści Sandoz z przyszłego świętego i, jak go nazywano, ukochanego [przez] Boga, zmienia się w rozgoryczonego, cynicznego i wściekłego na Boga buntownika. Zapowiedzi tego są już wcześniej (kiedy mowa jest o młodym Sandozie, tak pięknym i doskonałym, tak umiłowanym przez Boga, że niewiele brakuje, by powiódł zastępy do upadku z nieba…), w końcowej części bywa wprost nazwany wrogim Bogu Mefistofelesem. Russell konsekwentnie używa metafor rodem z literatury mistycznej do opisania relacji Sandoza z Bogiem: miłość, zakochanie, bycie ukochanym. Pod koniec Sandoz mówi z goryczą, że został zgwałcony przez Boga. Nie tyle traci wiarę jako taką – traci wiarę w to, że wiara w dobrego Boga ma sens.
Debata rzeczywiście poniekąd toczy się wokół pytania “Jak dobry Bóg mógł komuś tak go kochającemu, współczesnemu Hiobowi, zrobić takie rzeczy?”. Ale tak naprawdę, mam wrażenie, pod tym wszystkim jest jeszcze jedno pytanie. Równie istotne. Pytanie, które brzmi: Jak to się stało, że Emilio Sandoz, człowiek o niezwykłym intelekcie, uczony, znawca języków, teolog, uwierzył w swoją własną interpretację woli bożej aż tak bezkrytycznie? A inni uwierzyli za nim?

W to ostatnie uwierzyć łatwiej: Emilio ma wyraźne cechy mesjańskiego proroka-lidera, plus (że będę złośliwa) połowa bohaterów i bohaterek i tak się w nim kocha, platonicznie lub nie. Ale mam wrażenie, że to, co Russell chce nam w swojej przypowieści powiedzieć, to przede wszystkim ostrzeżenie: Sandoz i jego załoga uwierzyli w potęgę swoich umysłów, w nieomylność swojego doświadczenia i rozumienia. Może nie zrozumieli woli Boga. Ale na pewno, na sto procent, nie zrozumieli dość z pobytu na Rakhat. Nie dopytywali. Nie próbowali wyjść poza siebie. Bez śladu pokory wobec OBCOŚCI, z którą się zetknęli, przyłożyli do niej ludzką miarę i ludzkie oceny.

Autorka bardzo powoli odkrywa przed nami karty, długo nie ujawnia, czym był koszmarny błąd w ocenie, który bohaterowie popełnili i który doprowadził do całego szeregu tragedii. Kiedy w końcu to ujawni, w pierwszej chwili czytelnikowi trudno jest nadążyć za jej konceptem. Jak w biblijnym Edenie, początkiem końca raju okazało się zjedzenie zakazanego owocu. A konkretnie – posadzenie zakazanego owocu.

Podobieństwo wyprawy na Rakhat do jezuickich misji w Quebecu, podobieństwo Sandoza do jezuickich męczenników, też, jak sądzę, jest narzędziem. Bo Russell jest tu, IMHO, daleka jest tu od bezkrytycznej akceptacji dla łagodnego, ale bezdyskusyjnego kolonializmu swoich bohaterów.

Zobaczmy, co się dzieje. Bohaterowie mają dość lokalnego jedzenia. George, zapalony ogrodnik, zyskuje pozwolenie miejscowych Runa na założenie warzywnika. Ponieważ Rakhat ma niezwykle żyzną ziemię, uprawa udaje się cudownie. I ludzie, i Runa jedzą do syta. Runa, dotychczas polegający na zbieractwie, mają wreszcie dość jedzenia. Raj, prawda?

No ale czego bohaterowie w swojej pysze i naiwności się nie dowiedzieli, choć, jak mówi później Sandoz, mieli już wszelkie poszlaki: to oznacza, że kobiety Runa zaczną mieć ruję, zachodzić w ciążę i rodzić. A ponieważ wioski Runa bez przerwy wymieniają się towarami, via handel te ogródki rozprzestrzenią się po całym rejonie. A to zachwieje delikatną równowagą demograficzną, na której całość lokalnej kultury jest oparta. A o to – o to, czemu jest tak mało dzieci Runa, co jest znaczące w fakcie, że Supaari podkreśla, że jest trzecim synem, jakie są tak naprawdę relacje między Runa a Jana’ata – o to nikt nie spytał, choć kilkoro z bohaterów języka Runa szybko i łatwo się nauczyło. A jeśli spytał – nie słuchał odpowiedzi.

Owoc z drzewa wiadomości dobrego i złego został zjedzony. Kobiety zaczęły rodzić dużo, dużo dzieci. A – jak się czytelnik SF domyśli szybciutko, a czytelnik nie znający konwencji gatunku dowie później – to oznacza, że przyjdą Jana’ata i zabiją niemowlęta na mięso, natomiast obcych, którzy ich bronią, zmasakrują.

Wielkim plusem opowieści Russell jest dla mnie to, że nie tworzy prościutkiej dychotomii między łagodnymi rolnikami-niewolnikami Runa, dobrymi do szpiku kości, a złymi Jana’ata. Tych ostatnich ukazuje konsekwentnie z ich własnego punktu widzenia (Supaari, Hlavin Kitheri). Opisuje ich jako kulturę, którą stworzyła rasa hierarchicznych mięsożerców-drapieżników, z wszystkimi tego skutkami; kulturę opartą na zastałych układach społecznych (radykalna segregacja kobiet od mężczyzn, tylko ci ostatni obecni w życiu publicznym, kategoryczny zakaz rozmnażania się dla trzeciego dziecka, jeśli ono w ogóle przyjdzie na świat, ścisłe role społeczne przypisane pierwszym i drugim synom). Hlavin Kitheri, który wielokrotnie gwałcił Emilio Sandoza i niemal zabił w nim wolę życia i człowieczeństwo, działa w granicach etycznych akceptowalnych w swojej kulturze; kulturze, w której on sam – poeta, piewca aktu seksualnego jako takiego, który swoim podejściem uwolnił swoje i kolejne pokolenia trzecich synów od poczucia bezsensu i od patrzenia na życie wyłącznie przez dominującą perspektywę “jedynie prokreacja, której nam zakazano, ma znaczenie i nadaje życiu sens” – jest postacią o rewolucyjnym znaczeniu. Z punktu widzenia Sandoza i z punktu widzenia ludzkiej etyki jest potworem; dla swoich jest kulturowym błogosławieństwem i katalizatorem zmiany. I ta paradoksalność, ta dwuznaczność jest zamierzona: Kitheri, drapieżnik, który chciałby dominować, ale jako “zapasowy” książę nie może, nie zapyta przecież obiektu o jego uczucia, wartości i cele. Sandoz, przekonany, że wie, jaka jest wola Boga, nie zastanowi się nad tym, jak może jego samego postrzegać drapieżnik.

EDIT: Co mi poniewczasie przyszło do głowy, to że tam gdzieś jeszcze jest ta sama myśl, która jest w słynnym wierszu Williama Blake’a Tygrys. Że to ten sam Bóg stworzył i jagnię (Sandoz) i tygrysa (Kitheri). I ani jagnię, ani tygrys nie mogą rościć sobie prawo do jedynego rozumienia, czym jest Bóg i niezrozumiałe plany boże (cf. Rzym. 11: 33-34: O głębokości bogactw, mądrości i wiedzy Boga! Jakże niezbadane są Jego wyroki i nie do wyśledzenia Jego drogi! /Kto bowiem poznał myśl Pana, albo kto był Jego doradcą?).

Nieprzypadkowo, jak sądzę, u Russell Hlavin i Sandoz nigdy nie rozmawiają, choć to po to Sandoz przybył na Rakhat, to Hlavina jego głos jako pierwszy usłyszał. Tu nie ma porozumienia: ani Jana’ata, ANI LUDZIE nie byli gotowi na wyjście poza swoje własne perspektywy, na zadawanie pytań, na niedopuszczenie do sytuacji, w której Sandoz, sponiewierany i zmaltretowany, zostanie już tylko ofiarą. Nieprzypadkowo też my, czytelnicy, wiemy, że Supaari może i lubi ludzi, ale ma swój cel w życiu, cel dla niego najważniejszy, którego nie odpuści, nie dla obcych. Czytelnik rozumie, czemu Supaari oddał Sandoza księciu, sam Emilio – nie. Tu nie ma rozmów, nie ma porozumienia, ani zrozumienia dwóch światów. Patrzymy na festiwal tragicznej ironii, fatalnych przypadków, złych decyzji. Kontakt, choć pozornie łatwy, jest niemożliwy. Ale dlaczego?

Napisałam powyżej taki akapit:

Jest jedna postać w światowej literaturze, która w podobnie zaślepiony i bezmyślny sposób wierzyła we własne iluzje i wizję siebie jako wybitnie inteligentnego i zdolnego do rozwiązania wszelkich zagadek, bo kiedyś udało mu się rozwiązać jedną, i mam wrażenie, że podobieństwo między tym bohaterem a Sandozem jest bardziej znaczące, niż by się wydawało.

Wiecie, co to za postać? Nie, żaden bohater biblijny. Edyp.

Mam wrażenie, że Emilio Sandoz w co najmniej takim samym stopniu, co biblijnym Hiobem i co postacią mesjańską (bo on ma z takiego Chrystusowego bohatera sporo), jest bohaterem greckiej tragedii. Edyp w Królu Edypie Sofoklesa jest tragiczny i cierpi w absolutnie niewspółmierny do winy sposób, sprowadzając przy tym klątwę i cierpienie na bliskich. A co jest jego winą? Nie tyle zabicie ojca i ślub z matką; to było nieuniknione, choć straszne. Jest nią natomiast hybris, każąca odrzucić rady Tejrezjasza i wolę Apollina. Jest nią też hamartia, katastrofalny w skutkach błąd w ocenie sytuacji, kiedy uparł się, że sam rozwiąże zagadkę śmierci poprzedniego władcy.

Widzicie to, prawda? Emilio Sandoz popełnia pierwszy raz hybris w momencie, kiedy odebraną przypadkowo przez Ziemian pieśń Hlavina, sygnalizującą zmianę w jego, Hlavina, świecie, uznaje za głos Boga skierowany do siebie samego. Drugi raz – kiedy, jak Edyp samodzielnie interpretujący wyrocznię o zabiciu ojca i ślubie z matką jako odnoszące się do adopcyjnych rodziców – zaczyna wierzyć we własne interpretacje bożej woli. Kolejne, kiedy przecenia swoją znajomość języków i kultur Rakhat i uznaje, że już wie, jak tu jest i jak ma być. Hamartia natomiast zdarza się bohaterom, kiedy bez pełnej wiedzy o możliwych skutkach swoich działań ingerują w system ekologiczno-społeczny, ucząc Runa uprawy i zmieniając ich obyczaje żywieniowe. To ma być dobre dla wszystkich; ale nie jest i prowadzi do tragedii i niewyobrażalnego cierpienia.

Emilio Sandoz jest dla mnie po części bohaterem tragicznym, w greckim rozumieniu – i dla autorki chyba poniekąd też. Jak bowiem wygląda jedna z jego ostatnich rozmów z Giulianim, jego opiekunem-jezuitą? Otóż Giuliani bierze z półki tekst i cytuje te oto słowa po grecku:

τὸν φρονεῖν βροτοὺς ὁδώ-
σαντα, τὸν πάθει μάθος
θέντα κυρίως ἔχειν.
στάζει δ᾽ ἔν θ᾽ ὕπνῳ πρὸ καρδίας
μνησιπήμων πόνος: καὶ παρ᾽ ἄ-
κοντας ἦλθε σωφρονεῖν.
δαιμόνων δέ που χάρις βίαιος
σέλμα σεμνὸν ἡμένων.

No dobra, Russell przytacza po angielsku, ale bohaterowi i tak obrywa się za bycie pozerem, a skoro on może, to ja też. Powyższy passus pochodzi z Orestei Ajschylosa, konkretnie z jej pierwszej części, Agamemnona. W roboczym moim przekładzie passus ten (Ag. 176 – 83) brzmi następująco (2):

który powiódł śmiertelnych drogą ku mądrości, drogą nauki przez cierpienie, który jak pan tak to ustalił. Nawet więc w nocy w serce kapie cierpienie z powodu zapamiętanego bólu. I choćbyśmy wcale tego nie pragnęli, dochodzimy do zrozumienia /mądrości. Pełna przemocy / straszliwa jest łaska bóstw, zasiadających na budzących podziw/grozę miejscach.

Kim jest ten, który nam naznaczył takie perspektywy? Passus powyższy jest częścią tego, co się określa, w obrębie pierwszej pieśni chóru Agamemnona, jako Hymn do Zeusa. Jest to – a niech ja użyję tego słowa, co się go klasycy boją – głęboka teologiczna refleksja nad tym, czym jest Zeus (zaczyna się od słów Zeusie, kimkolwiek jesteś i jak chcesz, by cię nazywać [przekł. własny]) i nad sensem istnienia zła w świecie. Teodycea, jeśli można tego nieadekwatnego słowa tu użyć, w greckim sensie.

Cierpienie, mówi Ajschylos, jest częścią świata i pochodzi od bogów, a jego celem jest – nauka. Ma ono nauczyć σωφρονεῖν [sofronejn], być rozsądnym, czyli pogodzić się z otaczającą nas rzeczywistością i własną naturą. Ale to nie znaczy, że człowiek akceptuje je chętnie albo że jest ono łatwe: Ajschylos zdecydowanie nie próbuje nam tu powiedzieć, że cierpienie uszlachetnia. Raczej, że kondycja ludzka jest taka, że musimy się nauczyć z nim żyć. A żeby dorzucić jeszcze meta-perspektywę: postacie literackie – bohaterowie tragedii – istnieją po to, żebyśmy mogli przeżyć pewien typ cierpień per procura, oglądając ich losy i przejmując się nimi, tak jak przejmujemy się historiami bohaterów Russell.

Tak to, jak sądzę, do dwóch wielkich debat o naturze zła i roli Boga – żydowskiej i chrześcijańskiej (tu: katolickiej) i do perspektywy agnostyczki Anne autorka dołącza czwartą wizję – grecką tragiczną koncepcję cierpienia, winy, kary i uleczenia. Moja druga konkluzja byłaby więc taka: jako debata o a) teodycei, b) ograniczeniach natury ludzkiej i ludzkiego poznania, jest to powieść inspirująca, intrygująca i udana.

Powiem Wam, że dawno nie miałam takich mieszanych wrażeń po lekturze – a jednocześnie takiej satysfakcji. A dla Was co jest ważniejsze w tekście kultury, po który sięgacie – idee czy literackie /filmowe ujęcie? Zła SF czy dobra dyskusja o naturze człowieka i Boga? Bardzo bym chętnie podyskutowała.

(1) Albo nie, patrz sequel.
(2) Mam pod ręką polski przekład Kasprowicza, tego się nie da czytać.

Warto przeczytać: jeżeli się szuka często paradoksalnej, bolesnej przypowieści o poszukiwaniu (i odnalezieniu?) Absolutu, o tym, że niezbadane są wyroki Pana i że właściwy kontakt z niepojętą Obcością to nie jest spotkanie z kosmitą, tylko próba racjonalizacji po ludzku wydarzeń rozumianych jako boskie wyroki i wpisywania ich w ludzkie kategorie dobra i zła, błogosławieństwa i przekleństwa. I że pycha kroczy przed upadkiem.

Nie warto czytać: jeżeli chce człowiek przeczytać ciekawą i oryginalną wizję obcej cywilizacji (nie ma tu takiej), jeżeli generalnie interesuje nas dobrze skonstruowana i prawdopodobna SF. To wbrew pozorom nie jest o tym.

This thing of blood

Z okazji faktu, że w tym tygodniu National Theatre daje szerokiej publiczności szansę na obejrzenie Koriolanaktórego ja miałam przyjemność widzieć na scenie, a potem kilkakrotnie w kinie – przypominam swoją recenzję z teatralnej wersji spektaklu, sprzed sześciu lat.

William Shakespeare, “Coriolanus”, reż. Josie Rourke, wyst. Tom Hiddleston (Gajusz Marcjusz Koriolan), Mark Gattiss (Meneniusz), Hadley Fraser (Tullus Aufidiusz), Deborah Findlay (Wolumnia) i inni. Donmar Warehouse Theatre, ja osobiście byłam 03.02.14

Hmmm, spojlery do a) treści, b) realizacji. Kto nie chce wiedzieć – nie czytać przed ewentualnym obejrzeniem transmisji!

Pozwolę sobie na początek na może trochę bardziej osobistą uwagę: zawsze mi się wydawało, że nie jestem osobą, której zdarzają się Takie Rzeczy. Raczej nie znajduję pieniędzy na ulicy (dobra, raz mi się zdarzyło), nie spotykam przypadkiem ulubionych aktorów w kawiarni, nie wygrywam nagród w loteriach i totolotkach. Kupienie online niemożliwego do dostania biletu do teatru, kiedy ma się na to w zasadzie sekundy od rozpoczęcia sprzedaży, normalnie byłoby w moim przypadku niemożliwe.

No i oczywiście, że się okazało niemożliwe, nie dla mnie takie numery. Na szczęście są na świecie ludzie znacznie bardziej lubiani przez Fortunę ode mnie, którzy na dodatek z własnej i nieprzymuszonej woli są gotowi użyczyć swojego szczęścia innym. I tak, Ela Loska kupiła mi bilet i dzięki niej poszłam wczoraj na Szekspirowskiego Koriolana w Donmar Warehouse, na którego chciało pójść pół Londynu. Samej by mi się nie udało – i dlatego Katarzynie, Eli i tym wszystkim innym, którzy starali mi się pomóc i/lub trzymali kciuki, dedykuję ten wpis.

Oczywiście, skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie poszłam na obsadę – i to niekoniecznie tylko na Toma Hiddlestona w tytułowej roli. Od samego początku fakt, że Meneniusza grał Mark Gattiss, też był co najmniej znaczący… no, a potem był ten moment, jeszcze w Polsce, kiedy zdałam sobie sprawę, że grający Aufidiusza Hadley Fraser to jest ten Hadley Fraser… Cóż, tak się składa, że jednego ze swoich ulubionych musicalowych wykonawców widziałam na scenie w roli czysto dramatycznej 🙂

Giovanni Battista Tiepolo, Koriolan u bram Rzymu, olej na płótnie, 1730, obecnie w Ermitażu

No tyle że nie poszłam tylko na obsadę. Moja przygoda z Koriolanem Szekspira sięga studiów i pracy semestralnej pisanej na seminarium z mitologii rzymskiej; pracy poświęconej właśnie klasycznym źródłom do legendy Koriolana, jej formie i jej późniejszej recepcji. W zasadzie od tamtego czasu Koriolan jest moją ulubioną z antycznych tragedii Szekspira: uważam go za lepszego, w sumie, od Juliusza Cezara i dość często zdarza mi się do niego wracać, czy to w postaci lektury, czy przy (nieczęstej) okazji obejrzenia kolejnej adaptacji.

No dobrze, skończę już z tymi wyznaniami i przejdę do rzeczy. Po raz kolejny w teatrze w Londynie miałam wrażenie, że zdecydowanie na pierwszym planie jest tu aktorstwo. Scenografia była pomysłowa, ale zdecydowanie umowna: ot, biało-czerwona, zagryzmolona graffiti ściana. Namalowany na niej na samym początku (jego malowanie w zasadzie otwiera spektakl) biały napis ANNONA PLEBIS plus minus, hasło mocno w rzymskiej tradycji ugruntowane) ginie potem pod wyświetlanymi tam chwilowymi graffiti z hasłami w tym momencie przez lud wykrzykiwanymi i wielbionymi, plus z innymi, minimalnymi wizualnymi komentarzami/uzupełnieniami do wydarzeń (drabiny przy murach w scenie oblężenia Korioli). Jedna realna drabina; rzucająca w jaskrawym świetle cienie szczebli na podłogę. Na podłodze obmalowany na krwawoczerwono kwadrat, wyznaczający miejsce konfrontacji bohaterów (pierwszy pojedynek Koriolana i Aufidiusza, rozmowy z matką); później, już po pojawieniu się trybunów mniejszy, ciemnozielony, jak ława oskarżonych, na której stanie Koriolan, wpędzony przez senat w pułapkę. No i krzesła: wnoszone i wynoszone przez aktorów, stawiane po cichu albo z hukiem, rzucane po scenie w chwilach gniewu: podstawowy rekwizyt w tej sztuce.

Te krzesła są o tyle ważne, że w Koriolanie Josie Rourke w zasadzie (poza sceną kąpieli, o ile pamiętam, i paroma innymi krótkimi) cały czas wszyscy są na scenie. Podczas scen rozgrywających się między kilkoma postaciami reszta siedzi lub stoi pod ścianą, nieruchomo i bez emocji: nie uczestnicząc w akcji, postacie są jednak jej świadkami. Tu nie ma tajemnic i w zasadzie, poza pojedynczymi scenami z trybunami, nie ma knucia i intryg siedzący pod ścianą bohaterowie mogą nie uczestniczyć w samej akcji, ale ich obecność łamie iluzję zagadki, narzucając w zamian inną: że wszystko to, co się dzieje, rozgrywa się przed oczyma publiczności, nie tylko tej spoza świata scenicznego, ale i tej z jego pogranicza, że wszyscy wszystko widzą, wszystko wiedzą… i nic nie mogą z tym zrobić. Ta obecność/nieobecność zostaje złamana raz: w II części (spektakl ma dwie, pierwsza kończy się, przewidywalnie, wygnaniem Marcjusza, druga zaczyna od jego przybycia do Aufidiusza), kiedy Meneniusz przychodzi prosić o spotkanie z Koriolanem i natyka się na niechętne, kpiące z niego straże. Koriolan w towarzystwie Aufidiusza siedzi pod ścianą ale okazuje się jak najbardziej obecny także w akcji: długo nie reagując i patrząc pozornie bez emocji na upokorzenie, jakie znosi dawny przyjaciel i mentor, w końcu decyduje się odpowiedzieć i włączyć się w działania, które dotychczas, z tym nieludzkim wymuszonym spokojem, tylko obserwował.

Ta skromność i nienachalność dekoracji oraz ruchu scenicznego (owszem, bardzo teatralnego w niemal-tanecznych wejściach i wyjściach grup postaci, zwłaszcza na początku, i w scenach pojedynków) sprawia, że kluczowe i bardziej zaskakująco zaaranżowane sceny pozostają w szczególny sposób w pamięci. Pierwsza to scena kąpieli Koriolana w I części spektaklu, jedyna chyba przed finałową konfrontacją z matką, kiedy widzimy bohatera cierpiącego: nie wściekłego, nie miotanego emocjami, nie triumfalnego, nie upokorzonego – cierpiącego. Tu jest to fizyczne cierpienie: półnagi, w potokach wody i jaskrawego światła wydobywającego głównie jego sylwetkę z ciemności pomieszczenia, Koriolan zmywa z siebie krew własną i wrogów, pokazując widzom  – ale nikomu innemu  – te rany, których pokazania dla popisu odmówi potem ludowi. Widzimy go tutaj w intymnej, osobistej, choć bynajmniej nie wyciszonej i subtelnej, on się miota i krzyczy z bólu, odrywając pokryte zakrzepłą krwią bandaże  – scenie, która z jednej strony pokazuje go jako cierpiącą, ludzką istotę (a on nie za bardzo pozwoli sobie nią być w drugiej części), z drugiej  – swojej olśniewająco zrealizowanej warstwie wizualnej podkreśla główny, wiodący koncept tej realizacji: krew, rozpryskującą się dookoła ostrą czerwień kropel strząsanych z włosów Koriolana, skrapiającą ziemię pod jego stopami.

Krew jest bez wątpienia leitmotivem tego spektaklu; nieprzypadkowo w programie  pojawiają się słowa, których użyłam w tytule – i oczywiście widać to dokładnie przede wszystkim drugiej z tych dramatycznie i zaskakująco zaplanowanych scen: w zamykającej spektakl scenie śmierci Koriolana. Tak jak w podczas kąpieli tak i tu Koriolan jest w centrum sceny: tam stojący w strumieniach wody spływającej nań z góry, tu jak zwierzę w rzeźni zawieszony za nogi głową w dół na łańcuchu. Aufidiusz klęczy pod nim, skąpany w ciemnej krwi kapiącej mu na głowę z poderżniętego gardła wroga-towarzysza; to, co widzimy, zgrzytliwie skontrastowane jest ze słodkim głosem dziecka śpiewającego pożegnanie dla Koriolana. Obie te sceny wydają się budowane na kontrastach – wyróżniają się zarówno bardziej wyszukaną wizualną formą, jak i niejednoznacznością tego, co się dzieje z bohaterem: w obu Koriolan, zachowując się, reagując momentami nie do końca ludzko (jak pies otrząsa się po kąpieli, jak rzeźne zwierzę zostaje potraktowany przez Wolsków), jest może najbardziej ludzki, w swoim cierpieniu i słabości.

Ta scena zapowiedziana jest niejako przez trzecią z tych bardziej bo ja wiem jak to ująć, bardziej malarsko zaplanowanych, mających zwracać uwagę kompozycją scen, a mianowicie tą z początku II części, kiedy to Marciusz i Aufidiusz spotykają się po raz drugi w sztuce: kiedy Koriolan przychodzi zaproponować byłemu wrogowi, żeby albo go zabił, albo pozwolił się do siebie przyłączyć. W tej scenie Koriolan klęczy w łachmanach, z otwartymi ramionami, nieludzko spokojny; Aufidiusz przy nim, ze sztyletem przytkniętym do gardła wroga, trudno powiedzieć, czy bardziej gotowy natychmiast go zabić, czy co w końcu zrobi, przycisnąć gwałtownie do siebie.

Hadley Fraser (Aufidiusz) i Tom Hiddleston (Koriolan)

Ale krew rozpryskująca się, rozlana czerwona krew pojawia się nie tylko dosłownie, w tych scenach, ale i symbolicznie: w postaci sypiących się na Marcjusza czerwonych płatków róż, ale i w postaci kart, na których lud miał oddać na niego głosy; te karty, podarte i nieważne, cisną mu w twarz trybunowie, którzy zaplanowali to upokorzenie, i te karty rozrzuci potem w ataku wściekłości sam Marcjusz, a one, czerwone jak krew, zasypią podłogę u jego stóp.

Przy wbrew pozorom prostej scenografii i kostiumach (akcja dzieje się w Rzymie-czyli-nigdzie, kostiumy mocno umowne i każdy trochę z innej bajki fantastyczny, lekko dandysowaty strój Meneniusza, archaiczne pancerze Koriolana i Aufidiusza, sukienka i fryzura Wolumnii prosto z lat 50 i modna mała czarna żony Koriolana, koszula mniej więcej pokutna zamiast toga candida, korpo-kostiumik pani trybun) uwaga widza skupiona jest na aktorstwie i na interpretacji przez wykonawców postaci i relacji między nimi. No i słusznie, tak po prawdzie, bo zagrane jest to wszystko dość koncertowo.

Wybór trzydziestoparoletniego, a wyglądającego przy tym zdecydowanie młodzieńczo (no i jego ostatnia szekspirowska rola to był, na bogów, w 2012 Henryk V, młody król par excellence) Toma Hiddlestona do roli Koriolana musi mieć konkretne konsekwencje. Bogiem a prawdą, moja pierwsza myśl, kiedy prawie rok temu usłyszałam nazwiska obsady jeszcze bez wiedzy o tym, kto gra kogo, to było przekonanie, że Hiddleston będzie świetnym Aufidiuszem dla Gattissowego Koriolana. Winię teatralną adaptację BBC i film z Ralfem Fiennesem, oczywiście, ale też i przekonanie, wyniesione z lektury nie tylko Szekspira, co może nawet bardziej jego źródeł, że mamy do czynienia z historią zdecydowanie dojrzałego mężczyzny, który zdążył już zrobić wojskową karierę i przyzwyczaić się do bycia podziwianym, szanowanym i słuchanym, a zarazem okrzepnąć w nieznośnej dumie i konserwatyzmie i nie być w stanie się dostosować do wymagań rzymskiej Realpolitik. Tutaj fakt, że Koriolan jest młody, z jednej strony dodatkowo podkreśla jego zależność od matki on się ciągle od niej nie uwolnił, ciągle nie całkiem, wbrew pozorom, dorósł – z drugiej, znakomicie tłumaczy niektóre jego zachowania i pozwala je ciekawie rozegrać. Świetnie to widać w scenie, w której Koriolan przychodzi prosić lud rzymski o głosy. Ubrany w ceremonialną koszulę (spłowiałą, kiedyś białą, dzisiaj zszarzałą szmatę do pół łydki, coś w połowie drogi między koszulą nocną Ebenezera Scroodge’a a strojem wariatki ze strychu w podrzędnym horrorze), Marcjusz przychodzi bez przekonania prosić o zatwierdzenie swojej pozycji jako konsula i naturalnie zostaje, po początkowej iluzji sukcesu, odrzucony. W analogicznej scenie Ralph Fiennes grał wybitnego wodza, nieomylnego na polu bitwy, a kompletnie bezradnego i nieporadnego, mimo dobrych chęci, gdy przyjdzie do wymagań polityki. Hiddleston z kolei gra tutaj dumnego, pewnego siebie młodego mężczyznę, głęboko przekonanego, że ci ludzie, których musi prosić o głosy on, prosić, w tym stroju! – są od niego gorsi i że spektakl, którego się od niego wymaga, wydaje mu się upokarzający. Bohater Fiennesa nie zasłużył na oskarżenia, że kpił z ludu bohater Hiddlestona kpił na potęgę i bez wątpienia. On w ogóle gra tę postać z większym humorem, niż można by się było spodziewać; jego Koriolan bywa ironiczny, sarkastyczny, otaczających go ludzi traktuje chwilami z jadowitą złośliwością i nie ma wątpliwości, że ich wykpiwanie sprawia mu przyjemność (patrz: scena ze służącymi Aufidiusza na początku II części).

Hiddleston gra Koriolana niejednoznacznego, nieoczywistego; to jest zresztą przecież bohater niejednoznaczny, tragiczny w greckim niemal rozumieniu tego słowa choć wybitny i wyrastający ponad innych, pychą sam na siebie ściąga zgubę. Hiddleston ogrywa tu pełną gamę emocji. Jego Koriolan to natchniony, fenomenalnie skuteczny wódz (znakomita scena, kiedy ochrypłym, łamiącym się głosem stara się porwać żołnierzy do ataku na mury Korioli, w której momentami mnie osobiście kojarzył się z tym, jak zagrał parę lat temu Henryka V), żołnierz par excellence. W scenie pojedynku z Aufidiuszem wydaje się nieludzko wręcz zwinny on w ogóle wydaje się mieć ten rodzaj charyzmy, od której trudno na scenie oderwać wzrok, świetnie predysponującej go do takich właśnie ról przywódców, liderów, generałów. W tej roli jest pełna gama emocji i stanów psychicznych: od krzyczącego do ochrypnięcia wodza przez dumnego (i tak strasznie, strasznie przez to nieskutecznego) polityka, przez wściekłego mówcę w senacie (i ten moment, kiedy on próbuje być spokojny, próbuje, a potem się zrywa z krzykiem, który wstrząsa całym teatrem: I banish you! do milczącego i nieludzko nad sobą panującego nie-do-końca-człowieka (jak on znakomicie pasuje do opisu Meneniusza z II części:

This Coriolanus is grown from man to dragon: he has wings; he’s more than a creeping thing. (…) The tartness of his face sours ripe grapes: when he walks, he moves like an engine, and the ground shrinks before his treading: he is able to pierce a corslet with his eye; talks like a knell, and his hum is a battery. He sits in his state, as a thing made for Alexander. What he bids be done is finished with his bidding. He wants nothing of a god but eternity and a heaven to throne in.

Jego to zobaczymy złamanego w końcu przez prośby matki, które zrobiły go z powrotem człowiekiem i z powrotem śmiertelnym. A się Hiddlestonowi udało tę najtrudniejszą tu chyba scenę – scenę zmiany decyzji Marcjusza, zmiany, która będzie go kosztować życie i oboje, i on i matka, o tym wiedzą – zagrać tak, że mi się na moment mózg wyłączył. No i fenomenalna jest finałowa scena, niosąca ze sobą ciężar tradycji; Koriolan umiera, w scenie wystylizowanej na finał jednego z najsłynniejszych wystawień tej sztuki – spektaklu Petera Halla z Laurence’em Olivierem z 1959 roku, spektaklu mocno politycznego, w którym ta finałowa scena i jej kompozycja były wyraźną aluzją do słynnego zdjęcia z egzekucji Benito Mussoliniego.

Finałowa scena z Koriolana z Laurencem Olivierem

No, że uważam, iż Hiddleston gra Koriolana fenomenalnie, to pewnie widać z poprzednich akapitów. Ale to nie jest jedyna znakomicie zagrana rola w tym spektaklu. Hadley Fraser jako Aufidiusz jest gorszym, słabszym odbiciem Koriolana i ma na jego punkcie kompletną obsesję, przy czym trudno powiedzieć, czy bardziej chciałby go zabić czy go sobie podporządkować, pokonać go czy stać się nim: walczy z nim, całuje go, na koniec niemal dosłownie kąpie się w jego krwi. Fraser gra Aufidiusza o tę odrobinę dzikszego od Koriolana, bardziej emocjonalnie niestabilnego, o ten jeden krok bliższego obsesji i obłędu i przez to skazanego na klęskę; jego fascynacja wrogiem ma momentami niemal erotyczny ton. Aufidiusz pogrywa sobie z Koriolanem, a raczej próbuje to widać w scenie ich spotkania w domu Audifiusza, kiedy ten wielokrotnie pyta o imię nowo przybyłego, choć ma go przed oczami i jego zachowanie wskazuje, że go rozpoznał, musiał rozpoznać ale przecież mu się to nie uda; ostatecznie i Rzym, i Koriolan wymkną mu się z rąk.

Deborah Findlay (Wolumnia)

Drugą główną, po Koriolanie, postacią tej sztuki zawsze wydawała mi się Wolumnia i tu jest ona znakomita, w pierwszych scenach absurdalnie mamuśkowata, wyliczająca rany syna jak piątki na świadectwie; bezwzględna przy tym i tyrańska, ale daleka od bycia takim potworem, jakiego zrobiła z niej Vanessa Redgrave w filmie Fiennesa. Fantastycznie pomyślane i zagrane są obie role trybunów ludowych, głównych w końcu czarnych charakterów w tym dramacie: ona – cyniczna i manipulatorska pani polityk, kryjąca pod pozorami troski o wyborców własne bezwzględne interesy, on – mały i troszkę tchórzliwy krętacz, kryjący się za jej plecami. Wszystkie zresztą w zasadzie role były zagrane i pomyślane znakomicie (najmniej może mnie przekonywała postać Virgilii  – żony Koriolana, pięknej, cichej i bardzo namiętnie w mężu zakochanej, ale też z tej postaci, przytłoczonej w tekście przez Wolumnię, nie aż tak chyba wiele da się wyciągnąć).

Zawsze wydawało mi się, że to Wolumnia jest drugą główną postacią w tej tragedii w tej chwili, po wczorajszym spektaklu, mam jednakowoż wrażenie, że jest nią i zawsze był Meneniusz Agryppa. Mark Gattiss zagrał go kon-cer-to-wo: jego Meneniusz, na pozór jowialny i czarujący dandys i pozer (jaki on miał obłędny kostium!) to jedyny w tym towarzystwie prawdziwy polityk, w sensie mąż stanu, rozumiejący, jak żeglować po wodach rzymskiej polityki między ludem a senatem, i na dodatek ta postać, która ma tutaj najlepsze teksty do wygłoszenia (na czele z, oczywiście, more of your conversation will infest my brain). Gattis gra go z lekkim dystansem i ironią w pierwszych scenach, przechodząc potem do bardziej emocjonalnych zachowań w scenie w senacie: coraz bardziej wściekły Koriolan przemawia i pogrąża się z każdym słowem, coraz bardziej zadowolona pani trybun się uśmiecha, a Meneniusz siedzi z twarzą ukrytą w dłoniach, widząc dokładnie przyszłe skutki i konsekwencje tego, co się tu właśnie dzieje i nic nie mogąc na to poradzić. Gattissowy Meneniusz jest błyskotliwy, ironiczny i cholernie inteligentny, szczerze życzliwy Koriolanowi i jego rodzinie (w jednej z pierwszych scen podejmuje nawet grę z szaloną mamuśką w sumowanie ran syna), a jednocześnie gotowy na bardzo wiele dla Rzymu, który kocha, choć w pełni rozumie jego wady. Kiedy raz jeden widzimy go cierpiącego, po tym, jak nie udało mu się przekonać Koriolana do zmiany zdania, czujemy nagle (dobra, ja poczułam), że Rzym jest stracony  – jeżeli ktoś taki jak Meneniusz zaczął tracić nadzieję. Nagle, z postaci, o której istnieniu miałam tendencję zapominać, Meneniusz wyrósł w moich oczach na jednego z głównych bohaterów tej historii.

Mark Gattiss (Meneniusz)

Znakomity był ten spektakl, tak koncepcyjnie, jak i aktorsko, przemyślany, konsekwentny i koncertowo zagrany. Nie może mi od wczoraj wyjść z głowy i pewnie jeszcze długo tam posiedzi.

A, i jeszcze o jednym nie powiedziałam, a trzeba było. Były takie momenty, że uciekały mi moje analityczne refleksje i że miałam dreszcze.

Hordą, moście panie

Harda Horda. Antologia opowiadań, Wydawnictwo SQN 2019

UWAGA: RECENZJA ZAWIERA SPOJLERY

Źródło ilustracji: strona wydawnictwa SQN

Ludziom zdarza się kłócić o to ze mną na Fejsbuku i na żywo, ale mam całkiem poważne wrażenie, że od paru lat polskie autorki fantastyki co najmniej dogoniły swoich kolegów – zarówno pod względem popularności, jak i literackiej wartości i sukcesów swoich tekstów. Wieloletnia praca i ogromna ilość nagród i nominacji wszechstronnej Anny Kańtoch, powrót literacko najciekawszej chyba polskiej autorki – Anny Brzezińskiej, triumfy Marty Kisiel w Zajdlowej kategorii “Opowiadanie” przez dwa lata z rzędu i deszcz nagród dla jej fantastyki dla dzieci, wysoko oceniane przez krytykę cyberpunkowe powieści Martyny Raduchowskiej, fakt, że po naprawdę sporej ilości lat od publikacji pierwszych opowiadań wliczenia do klasyki polskiej fantasy doczekał się cykl Agnieszki Hałas o Krzyczącym w Ciemności, fantastyczny komercyjny sukces kolejnych projektów Anety Jadowskiej to są niewątpliwe oznaki powodzenia – niezależnie od faktu, że sukcesy te mają różny charakter, od artystycznego przez nagrodowy po czysto sprzedażowy, że nie wszystkie z tych tekstów to “moja” fantastyka i nie każdy z nich mam na własnej książkowej półce.

Polskie fantastki nie boją się zresztą także przyznawania do pewnej wspólnoty, opartej chyba przede wszystkim na socjologicznym fenomenie bycia autorką fantastyki w Polsce – bo przecież nie na podobieństwach gatunkowych czy stylowych. Owocem takiej współpracy jest tom opowiadań Harda Horda, niewątpliwie jedna z najgłośniejszych antologii w polskiej fantastyce w 2019.

To nie jest tak, że ten tom jest równy: są w nim teksty lepsze i gorsze, staranniej i mniej starannie dopracowane. Najciekawsze w nim jest chyba to, że powstał i że stanowi swoistą deklarację współpracy między autorkami – dawno (?) nie mieliśmy w polskiej fantastyce świadomej, współpracującej ze sobą, konsekwentnie działającej razem (liczne występy na konwentach i targach, wspólne spotkania, z których jedno miałam przyjemność prowadzić) grupy. A opowiadania – opowiadania są, jak to w antologiach. Lepsze, gorsze, bardzo dobre i słabe, przy czym tym gorszym często niewiele, tak naprawdę, brakuje do tego, żeby mnie jako czytelniczkę i (coś w rodzaju) krytyka zadowolić.

Zacznijmy może od deklaracji: “Dróżniczka” Aleksandry Janusz znajdzie się bezdyskusyjnie na mojej liście nominacji do Nagrody im. Janusza A. Zajdla. To spokojne w tonie, melancholijne opowiadanie zrobiło na mnie ogromne wrażenie zarówno tym, jak twórczo autorka posługuje się fantastyką bliskiego zasięgu, jak i nastrojem, a także – portretem bohaterki, wiarygodnym i emocjonalnie prawdziwym. Janusz sięgnęła po wariację postapo, dodała do niej odrobinę gorzkiej, solarpunkowej nadziei i stworzyła intrygującą, nostalgiczną wizję przyszłości – i tego, jak z tej przyszłości zagląda się w przeszłość. To jest, jak dla mnie, tekst “nagrodowy” i zrobię wszystko, co w mojej (marnej) mocy, żeby na liście nominacji do nagród się znalazł.

Moim drugim ulubionym tekstem ze zbioru jest opowiadania, stojące tak naprawdę na przeciwnym biegunie fantastyki: “Zielona zemsta” Anety Jadowskiej. Jak na co dzień autorka nie pisze “mojej” fantastyki, tak tym razem czytając jej tekst – ironiczny, złośliwy, humorystyczny i leciutki, a przy tym bardzo sprawnie literacko napisany – bawiłam się setnie. Widać w tym opowiadaniu, że Jadowskiej kilka lat pisania bardzo dużo i szybko dało warsztatową sprawność, której może jej pozazdrościć sporo utytułowanych kolegów i koleżanek po fachu. Jej tekst jest optymistyczny i podnoszący na duchu – jak ktoś ma ochotę na pozytywną a bezpretensjonalną, rozrywkową eko fantasy, to serdecznie polecam.

“Jaworowi ludzie” Marty Kisiel to też tekst zdecydowanie udany – a niewiele mu brakuje do znakomitego. Po sukcesach Dożywocia i Siły niższej, a także ich kontynuacji w literaturze dziecięcej, Kisiel zaliczono, i słusznie, do mistrzyń polskiej fantastyki humorystycznej; a przecież już jej najlepsza chyba literacko dotychczas powieść, Nomen omen z roku 2014, wskazywała równie wyraźnie na predylekcję autorki (Ałtorki?) do gotyckiego horroru i solidną umiejętność straszenia czytelnika. Takim właśnie horrorem, opartym na znanej piosence-wyliczance, jest opowiadanie ze zbioru Harda Horda. Autorka znakomicie buduje w nim nastrój, przedstawia swoich nastoletnich i dziecięcych bohaterów, zderza codzienność wiejskich wakacji z czającą się tuż pod powierzchnią rzeczywistości metafizyczną grozą, a przy tym – sprytnie myli tropy i sugestie, co się dzieje, co komu pisane i kto będzie żył, a kto nie. Wolałabym może w finale wiedzieć jaśniej, co się stało – czy Wika skazała Karola na bycia ofiarą przez to, że sama się wymknęła? Co tak naprawdę zaszło tam między dwójką nastolatków na granicy pierwszego zakochania, dzieckiem, psem i przeklętą górą z jej agentami? – ale może to tylko ja czegoś nie doczytuję i nie dostrzegam… Klimatem grozy w każdym razie tekst Kisiel wygrywa w tym zbiorze ze wszystkimi innymi, aspirującymi do miana tekstów z pogranicza horroru (a kilka ich jest).

Skomplikowane fabularnie i narracyjnie, a przy tym naprawdę ogromnie udane jest opowiadanie Martyny Raduchowskiej “Bezduch”. Raduchowska przez ostatnie parę lat dowiodła, że jest autorką ciekawą, oryginalną i literacko coraz sprawniejszą, a przy tym wszechstronną – radzi sobie świetnie i z urban fantasy, i z cyberpunkiem, a to są przecież dwa gatunki mocno od siebie odległe. Znałam ją dotąd jedynie z powieści, a tu ogromnie zaskoczyła mnie na plus opowiadaniem. “Bezduch” jest w swojej skomplikowanej, “filmowej” narracji niezwykle konsekwentny, a postacie wiarygodne psychologicznie – i może dlatego zaproponowany przez autorkę twist tak świetnie działa? Mnie, przyznam, złapało za gardło. Gdybym miała wskazać na drugie “nagrodowe” opowiadanie w zestawie, to byłby to właśnie ten tekst.

Nastrojowe, z pogranicza new weird opowiadanie Aleksandry Zielińskiej “Po drugie” jest chyba najtrudniejsze do zaklasyfikowania gatunkowego; widać w nim sprawność pisarską autorki – cenionej i nagradzanej także za twórczość głównonurtową – i jej umiejętność kreowania zarówno nastroju, jak i postaci. Konsekwentnie prowadzona narracja z punktu widzenia nie wszystko rozumiejącej, małej dziewczynki żyjącej na zawsze z piętnem nieszczęścia, jakie ściągnęła na rodzinę, zderzona, jak u Kisiel, z pozornie sielskimi realiami wakacji na letnisku i z wdzierającą się nagle w świat dziwacznością i niesamowitością, robi spore wrażenie – choć jest to tekst raczej dla osób lubiących klimat i skupienie na psychologii postaci, a nie dla wielbicieli/ek opowiadań z szybką akcją (znaczy, dla mnie tekst, mnie się zdecydowanie podobał).

“Szanowny panie M” Anny Kańtoch to też tekst bardzo sprawnie napisany, bardzo efektownie grający konwencją – ileż opowieści o dziewiętnastowiecznych pannach umierających na gruźlicę i o rodzinie, tracącej majątek na grand tour, już znamy, a jednak tę kolejną się czyta jednym tchem? – i bardzo nastrojowy. Kańtoch od dawna przecież jest mistrzynią literackiego kreowania klimatu i jedną z najpiękniej, moim zdaniem, piszących polskich autorek (i autorów, żeby nie było – pod względem językowym niewiele osób w polskiej fantastyce może się z nią równać). Tu jednak trochę jakby, moim zdaniem, zbudowała przepiękny kościół, w którym nie ma boga – a przynajmniej bóstwo opowieści trochę się z tekstu wymknęło tylnym wyjściem. Zabrakło mi tu – bo ja wiem, jakiegoś mocniejszego tąpnięcia w zakończeniu? Ładnie rozegrana klamra rozmowy z M. o fiołkach to trochę za mało. Po co mamy w tym tekście niedoszłego narzeczonego i jak się mają historie Salimy i innych ofiar do tego, co się stało z Wiolą? Ile domyślała się zaniedbywana siostra-narratorka, kiedy w tę rozmowę z M.-mordercą się angażowała? Jak bardzo – czy w ogóle? – chciała zabić? Kańtoch, jak zwykle, świetnie rozumie swoje bohaterki i mimochodem, subtelnie a wiarygodnie, kreśli tło, którym tu jest świat ubożejącej europejskiej rodziny i traktowanych przez nich jak powietrze miejscowych mieszkańców – ale ja-czytelniczka finałem jej tekstu nie byłam usatysfakcjonowana.

To samo zresztą odnosi się do opowiadania Magdaleny Kubasiewicz “Dokąd odeszły cienie”. A może ja to powiem od razu: to nie powinno było być opowiadanie, tu jest materiał na krótką powieść i ściśnięcie go do formy opowiadania tekstowi po prostu szkodzi. Z wszystkich dotychczasowych to jest też najbardziej schematyczne i gatunkowo oczywiste: nekromaci, magia, duchy, upiory, nawiedzone domy, lordowie, rycerze… Mam do autorki pretensje o burzące mi zawieszenie niewiary niedodbanie realiów (choćby nie wiem co, dom bez ingerencji z zewnątrz nie osiągnie opisywanego poziomu ruiny w pięć lat) i o to, że IMHO zdecydowanie za słabo wypunktowała końcowy, kluczowy dylemat – co zrobić z dziewczynką i jak odnieść się do ultimatum Liljas. Bohater musiał podjąć jakąś straszną decyzję i naprawdę, wielka szkoda, że autorka nie dała się jemu i nam nad tym chwilę zatrzymać. Miał ten tekst szansę na bycie czymś ciekawszym, niż dość przewidywalna urban fantasy o duchach i nawiedzonym domu, bo autorka opisała chocholi taniec bardzo nastrojowo, a i na dziką nekromantkę wymyśliła efektowny i oryginalny pomysł, ale mocno się to wszystko rozlazło w przyspieszonym zakończeniu. Natomiast, owszem, czytało się bardzo przyjemnie.

“Tylko nie w głowę” Ewy Białołęckiej ciągnęło mi się za to w nieskończoność. Może czytałam w życiu o jeden mniej więcej humorystyczny tekst o zombie za dużo, a może to zupełnie nie dla mnie pisanie, ale męczyłam się z tym opowiadaniem niemożebnie. Wszystko mi w nim zajeżdżało kliszami ogranymi do niemożliwości w gatunku, żarty nie śmieszyły, emocji nie czułam… Nie, zdecydowanie nie.

“Z góry nie patrzą” Anny Hrycyszyn też mnie, zdecydowanie, nie zachwyciło. Ten tekst się świetnie zaczyna – autorka zresztą już kilkakrotnie udowadniała, że pisać opowiadania umie – i jego pierwsza część, opowiadająca o problemach bohaterki z rodziną i bratem w świecie po klimatycznej katastrofie, jest wiarygodna i przekonująca. Męczy mnie, tak naprawdę, ta druga: niby-przygodowa, niby jak z Verne’a z antyutopijnym twistem, a jak do tego dodać jeszcze zakończenie z jego trochę zbyt przewidywalnym i oczywistym twistem jak z filmu Nowej Przygody z lat 80. Fabularnie był dla mnie mało ciekawy, a naddaną literacką wartością (postacie, styl) też nie nadrobił.

“Lot wieloryba” Mileny Wójtowicz to z kolei sprawnie napisane i pomysłowe quasi-urban fantasy ze światami alternatywnymi i Koniunkcją Sfer piknikiem na skraju drogi zderzeniem światów w tle. Widać umiejętności i warsztat w tym, jak Wójtowicz mimochodem wprowadza informacje o świecie, nie obciążając czytelnika zbędnymi infodumpami. Jej tekst jest, owszem, typowo rozrywkowy, z bohaterką-stalkerką (jak z “Pikniku”, nie jak z kryminału!) z gatunku “pyskata, silna, twarda, rzucająca onelinerami, ze starannie ukrytym sercem”, dość w takiej fantastyce przewidywalnego, ale czyta się to bardzo przyjemnie. Największą zaletą tekstu jest kreacja świata – choć nie porażająco oryginalna, to spójna, pomysłowa i rozwojowa (grałabym w erpega w tym świecie!) – i konsekwentny ton pierwszoosobowej narracji bohaterki. Przy okazji: mam wrażenie, że chyba nie powinniśmy tak do końca wierzyć Malwie Sołtysiak, przestępczyni. Zwłaszcza, kiedy mówi, że czegoś nie czuje albo nie planuje. Wiecie co? Poprosiłabym więcej z tego świata.

“Jest nad zatoką dąb zielony” to dowód, że Agnieszka Hałas mogłaby częściej wychodzić poza swoje koronne uniwersum Krzyczącego w Ciemnościach i eksperymentować z innymi gatunkami, bo bardzo dobrze jej to wychodzi. Tu sięgnęła po soft SF bliskiego zasięgu, skupiając się wokół kwestii pamięci, świadomości i pogranicza życia i śmierci. Autorka sięgnęła po znane motywy – unieśmiertelnianie przez tworzenie cyfrowej kopii mózgu, śmiertelna choroba dziecka nieuleczalna nawet w tak zaawansowanym świecie – i w te wątki rodem dziś już z klasyki SF wplotła nastrojowy, baśniowy motyw rodem z Puszkina. Hałas bardzo ładnie buduje tu paralele między dwojgiem rodziców, zagrożonych stratą dzieci. W Leningradzie podczas hitlerowskiej blokady umierający z głodu i zimna Siergiej Chłudow nie ma żadnej nadziei, że jego ewakuowane nagle w środku zimy dzieci przeżyją. Trzy pokolenia później jego prawnuczka Wiera – potomkini córki Siergieja, ewakuowanej i ocalonej wbrew wszystkim nadziejom – mieszkająca w Niemczech programistka, obserwuje powolne i nieuchronne odchodzenie własnego kilkuletniego, śmiertelnie chorego synka, a jednocześnie – sięga we wspomnienia swej niemal stuletniej, cyfrowo unieśmiertelnionej babki, by spotkać w nich innego przodka. Ci dwoje – ojciec, który umrze, nie wiedząc, że jego dzieci żyją i matka, pewna, że jej syn musi umrzeć – spotkają się pół we śnie, pół na jawie w baśniowym miejscu nad zatoką i dowiedzą, że istnieje więcej niż jeden rodzaj nieśmiertelności. “Jest nad zatoką dąb zielony” dowodzi dużych literackich kompetencji autorki – no i brawo za śliczne pogranie Rusłanem i Ludmiłą Puszkina.

Anna Nieznaj w “Ognistym warkoczu” także gra elementami klasyki fantastyki naukowej, tyle że w jej przypadku elementy SF mają więcej wspólnego ze space operą: zagłada Ziemi, ucieczka, kolonizacja obcych światów. W ten świat autorka wpisuje historię dwóch kobiet: postarzałej podczas podróży narratorki i jej wybudzonej z kriogenicznego snu, a w efekcie młodszej od własnego dziecka nieneurotypowej matki, i ich decyzji, by zmienić losy kolonii i, w efekcie, być może świata. To jest, wbrew pozorom, raczej kameralny tekst, skupiony na wiarygodnych postaciach i ich emocjach, całkiem przy tym udany.

Generalnie Harda Horda to dobry zbiór: większość tekstów stoi na wysokim albo co najmniej przyzwoitym poziomie, kilka jest bardzo dobrych, jeden czy dwa – znakomite. Zupełnie nie przeszkadza ogromna różnorodność gatunkowa i literacka (mówię to ja, która preferuję antologie tematyczne). Z dużą ciekawością będę czekać na kolejną antologię autorek, zapowiadaną na rok 2002.

PS. Jeżeli uznać ten blog za kontynuację dawniejszego, tego z blox.pl, to blog właśnie obchodzi dwunaste urodziny. Najlepszego, blogu. Obyśmy się częściej spotykali.

Piorun zabija królowę

Z faktu, ze piorun może spaść i zrobić kuku, autorzy i autorki recenzowanego tu zbiorku powinni zdawać sobie sprawę. Bo za chwilę to im się może oberwać, od pioruna albo od wkurzonego ducha Juliusza Słowackiego. A przynajmniej słowem, od mocno zirytowanej recenzentki.

Wydawnictwo Filia przygotowało mianowicie na 2019 rok, z okazji 180 lat lat od pierwszej publikacji Balladyny Juliusza Słowackiego, tomik opowiadań, inspirowanych tymże dramatem. W zbiorze przeważają opowiadania kryminalne – jedynie opowiadanie Gai Grzegorzewskiej jest space operą, a raczej jej średnio udanym pastiszem.

Balladyna jest tekstem specyficznym: niejednorodnym, mieszającym różne inspiracje i różne literackie rejestry; wydaje się dzięki temu niezwykle wręcz wdzięcznym źródłem inspiracji. Zbiór współczesnych tekstów gatunkowych wynikłych z fascynacji dramatem Słowackiego – w momencie, w którym literatura gatunków sięga po inspiracje przeszłością często i chętnie – wydawałby się samograjem.

No właśnie. Wydawałby się. A co dostajemy?

Ano dostajemy zbiór, który nie broni się ani jako zestaw przetworzeń i różnych modeli recepcji tekstu-źródła, ani jako samodzielne dzieło/a literatury kryminalnej i fantastycznej.

Ta pierwsza kategoria rozczarowała mnie bodaj najbardziej. Spodziewałam się – bo ja wiem, czegoś bardziej pomysłowego niż wieczne ogrywanie idei “żona zabiła męża, siostra zabiła siostrę”? Tu coś oryginalnego i pomysłowego udało się stworzyć, moim zdaniem, wyłącznie Łukaszowi Orbitowskiemu. W jego opowiadaniu “Opowieść pioruna” Bala-Balladyna i Alina są, owszem, siostrami, ale ich relacja jest jak z Co się zdarzyło Baby Jane albo, może bardziej nawet, z Wszystko o Ewie. Nieprzypadkowo przywołuję tu tytuły klasycznych filmów – w świecie filmowym w końcu dzieje się akcja tekstu Orbitowskiego. Śliczna Alina wychodzi z biedy, robi karierę filmową, wychodzi za starszego producenta, spotyka mnóstwo autentycznych postaci polskiego kina, młodziutko umiera na raka; a kiedy już jest śmiertelnie chora, siostra Bala tłamsi ją swoją fałszywą miłością i nadopiekuńczością, by potem zabić ją symbolicznie: ukraść wdowca, życie i w końcu zastąpić całkowicie, czyli zagrać siostrę w poświęconej jej filmowej biografii. Chwała autorowi, że uciekł od prostych i banalnych rozwiązań, na które skusili się koledzy i koleżanki z tomu: tu zabójstwo siostry jest kradzieżą jej pamięci, a wygnanie matki – zrobieniem z niej w prasie alkoholiczki i dręczycielki. A Grabiec – Grabiec, mąż Bali, jest piorunem, od tatuażu, który ma na ramieniu. Tylko czy zabija królową? Orbitowski zostawił mnie z kilkoma pytaniami i z szacunkiem dla sposobu, w jaki odniósł się do tekstu Słowackiego – ale to nie jest opowiadanie dla mnie. Męczyły mnie w nim pojawienia się postaci autentycznych, mam co najmniej mieszane uczucia wobec dedykowania tej historii pamięci Anny Przybylskiej i generalnie ta “fanfikowość” nieco mnie irytowała – ale obiektywnie, to jest dobry tekst. Bezdyskusyjnie najlepszy w zbiorze, i literacko, i koncepcyjnie.

A co jest poza tym? Ano, na przykład jest otwierający zbiór Max Czornyj i jego pretensjonalnie zatytułowane opowiadanie “To nie jest kolejna ballada o miłości”. To nie jest też dobry pomysł na pierwszy tekst w tym zbiorze: nie wiem, kto uznał, że tomik dość konwencjonalnych i raczej tradycyjnych tekstów kryminalno-thrillerowych z małą domieszką fantastyki powinien otwierać się opisami wysysania skrzepów krwi z resztek uciętego penisa lub fantazji o kanapce ze smarkami. Tekst wydaje się być adresowany do nieco innego odbiorcy, niż reszta opowiadań w zbiorze i może robić mocno mylące wrażenie co do całości – a poza tym, powiedzmy to sobie szczerze, jest fatalny w każdej, ale to każdej możliwej płaszczyźnie. Zarówno minoderyjne zwroty do czytelnika, jak i szczeniacka fascynacja wulgarnością i obrzydliwością (tu jest więcej odmieniania przez wszystkie przypadki spermy, smarków, penisów – w tym odciętych – krwi, kału i moczu niż w przeciętnym podręczniku medycyny) niestety nie robią wrażenia oryginalnych ani buntowniczo wyzwolonych z konwencji, a jedynie, bądźmy szczerzy, nudzą. Zieeew. Ile można, po stu latach od Artauda i dwustu plus od markiza de Sade? Na dodatek cały ten festiwal szczeniackiej skatologii zahaczony jest nieciekawie i mocno pretekstowo w pierwowzorze. Wybór tego tekstu na otwarcie zbioru to był pierwszej klasy strzał w stopę – czytelnicy lubiący taką stylistykę nie znajdą w tomie nic innego podobnego, a ci, których mogłyby bawić pozostałe – mają spore szanse rzucić książką w cholerę.

Potem jest niezły Orbitowski, a po nim – poprawnie napisana, nudna, kompletnie nie odnosząca się do tekstu-wzorca (pseudonimy w cudzysłowach i żona z kochankiem mordujący męża to trochę maławo), przewidywalna przy tym do bólu opowieść o mafijnych porachunkach, czyli “Upadek” Marka Stelara. Czyta się to, Bogiem a prawdą, jak scenariusz drugorzędnego telewizyjnego thrillera – łącznie z niczym nie sygnalizowanym i mało przekonującym crossoverem z Konradem Wallenrodem twistem na koniec. Twistem, dodajmy, znanym co najmniej od czasu Morderstwa w Orient Ekspresie.

A potem Gaja Grzegorzewska spróbowała napisać pastisz space opery z kolesiem nazwiskiem admirał Kirk w głównej roli. Ma być gra z imieniem Kirkora i z konwencją, wychodzi na to, że żeby napisać udany pastisz konwencji, najpierw by trzeba tę konwencję nieco lepiej zrozumieć. Mnie przy lekturze chwilami skręcało z zażenowania na to, jak autorka próbuje pogrywać konwencją takiej właśnie stratrekowej space opery (tym całym technobełkotem, typowymi motywami wojny w kosmosie, androidami itd.). Na dodatek Grzegorzewska próbuje przenieść motywy z dramatu Słowackiego 1:1 (Kirk jako Kirkor, matka-inżynier i jej twory, androidy: A jak Alina i B – Balladyna, pas asteroidów o nazwie Las, w który idą/lecą dziewczyny, zbierać pokonanych wrogów, żeby się zdecydowało, czy admirał na pierwszą oficer wybierze A czy B, i tak dalej, i tak dalej) – i dokładnie do niczego to nie prowadzi.

Przez opowiadanie Małgorzaty Rogali “Beata” brnęłam z poczuciem, że czytałam to już tysiąc razy: zimna femme fatale, policjanci pozornie wybitni, ale zasadniczo gnani Imperatywem Narracyjnym (nie, nie będą o zabójstwo podejrzewać współlokatorki, która ostatnia widziała ofiarę, nawet kiedy nazwisko TEJ SAMEJ WSPÓŁLOKATORKI wypłynie w kolejnej sprawie o morderstwo i okaże się, że wcześniej rywalizowały o to samo stanowisko) i autorka starannie opisująca nam wszystkie uczucia, emocje i przeżycia postaci, zamiast je choćby minimalnie zasygnalizować. Nudne. To było przede wszystkim nudne.

Robert Małecki w swojej “Grze” też daje nam, na wejście, konwencjonalną do bólu parę policjantów: starzejący się mentor i młoda zdolna adeptka. Nazwiska postaci – Wdowska, Skiera, Kirkoś, Fijołek, Pustelnik – nawiązują do Słowackiego, a sama akcja toczy się, pozornie, wokół zabójstwa studentki, Aliny Wdowskiej, znalezionej z czerwonym śladem – raną wlotową – na czole, w domu bogatego a szemranego biznesmena. Alina jest tu malina i, jak się okazuje, luksusową prostytutką; Balladyna 2.0 to nazwa tajnej aplikacji do zamawiania usług podobnych jej kobiet. To jest zupełnie przyzwoite kryminalne opowiadanie, w odróżnieniu od innych z tego zbiorku wciąga, ale ma, z mojego punktu widzenia, dwie zasadnicze wady. Po pierwsze, dość bezsensownie się urywa – nie, to nie jest otwarte zakończenie, to jest co najwyżej jego leniwa podróbka z równie leniwym i mało pomysłowym twistem. Po drugie, co ono robi w tym zbiorze? Autor, owszem, żongluje imionami i nazwiskami ze Słowackiego, każe odegrać ważną rolę malinom, ale to trochę za mało na sensowne pogranie z tekstem. Szkoda, tu akurat był potencjał.

“Raz, dwa, trzy, znikasz ty” Marcela Woźniaka to kolejny kryminał (a jego bohater, prokurator Cyriak Mauer zwany Prorokiem, bije na głowę dotychczasowego króla pomylonych imion w polskim kryminale, Maria Ybla). Autor tu przynajmniej jakoś reinterpretuje historię Balladyny i Aliny – sióstr, niby bliźniaczek, ale regularnie określanych jako “starsza” i “młodsza”. Jedna z nich, jeszcze jako siedmioletnie dziecko, perfidnie odebrała drugiej szansę na adopcję do dobrego niemieckiego domu, by sama mogła tam pójść; w rezultacie tę pozostawioną spotkało w polskiej patologicznej rodzinie piekło na ziemi. Problemem w tym tekście jest kompletne nieprawdopodobieństwo wydarzeń: większość z nich dzieje się, bo autor tak chce (zastanawiam się, czy szaleńczo kochający mąż mógłby pomylić żonę, nawet po wypadku i ranie głowy, z jej wychowaną w zupełnie innych realiach, zniszczoną życiem siostrą, nie bliźniaczką? I czy naprawdę mógł istnieć we współczesnych czasach dom dziecka, gdzie programowo i z założenia rozdzielano przy adopcji spore, bo siedmioletnie, rodzeństwa?). Skądinąd, autorzy, motyw pt. “Bohaterka stała się Zła, bo miała Straszne Dzieciństwo, w którym spotkał ją m.in. gwałt, gdy była dzieckiem, a w jego wyniku ciąża i poronienie/ urodzenia martwego dziecka” naprawdę nie jest specjalnie dobry pomysł, żeby w rozrywkowym tekściku budować głębię postaci. Na dodatek cały ten paskudny motyw niczemu nie służy: przysięgam, nudna do bólu psychopatyczna morderczyni Alice-Beth w nowej Batwoman, też porwana za młodu, jest ciekawsza i wiarygodniejsza jako postać, a to już dużo mówi.

Ostatnie opowiadanie – “Królowa” Aleka Rogozińskiego – odwołuje się do Balladyny na meta-poziomie: bohaterką jest starzejąca się aktorka, grająca od dwudziestu lat główną rolę w sztuce Słowackiego. I mordująca na zawołanie rękami matki, siostry i ojca wszystkie rywalki, w liczbie dziewięciu (przykład: nasza bohaterka właśnie nie dostała roli w polsko-hollywoodzkim filmie wg Balladyny, kiedy producenci dostają telefon, że gwiazda, która miała grać, zginęła w wypadku). A na końcu, spojler, ale mała strata, piorun w postaci faceta zamordowanej asystentki, zabija królową na scenie. Gdyby ten tekst był lżejszy w tonie, bardziej komiczny – co skądinąd pasowałoby do postaci prowadzącej tu prywatne śledztwo nieco roztrzepanej asystentki i ostatniej ofiary aktorki, Sandry – może dałoby się w to uwierzyć. W tej postaci pozostaje tylko pokiwać głową.

Szczerze? Rozczarowana jestem. Większość tekstów wygląda, jakby napisano je na kolanie, bez specjalnego przemyślenia ich związków z dramatem Słowackiego, ale też bez specjalnej dbałości o zrobienie czegoś ciekawego w konwencjach i gatunkach, jakie reprezentują. Zamarzyła mi się teraz taka książka z opowiadaniami polskich fantastów – pisarzy i pisarek odwołujących się przecież chętnie do tradycji polskiej literatury. Jestem jakoś dziwnie pewna, że wyszłoby ciekawiej…