Harlan Ellison, “I Have No Mouth and I Must Scream, pierwodruk w piśmie F: The Worlds of Science Fiction 3/1967, liczne przedruki; na polski tłumaczyli Marek Marszał i Piotr Gąsiewski, przekład Marszała w: James Gunn, Droga do science fiction, t. 3, przekład Gąsiewskiego – w zbiorze opowiadań autora, zatytułowanym “Ptak śmierci”. Cytuję w tekście tłumaczenie Piotra Gąsiewskiego, choć wolę to Marka Marszała, ale jak się nie ma (pod ręką) co się lubi…
W roku 1968 Harlan Ellison dostał za “Nie mam ust, a muszę krzyczeć” Nagrodę Hugo. Pamiętam, jak piorunujące wrażenie zrobiło to opowiadanie na mojej nastoletniej osobie, kiedy w późnych latach 80. go przeczytałam (i, wygląda na to, zapamiętałam na całe życie). Popularność “Nie mam ust…” nie zmalała z czasem. Tekst nadal bywa dyskutowany, zarówno w świecie naukowym, jak i w środowiskach fanowskich. Dzięki jednej z takich dyskusji, na forum Fantastyka.pl, powstał ten wpis.
UWAGA: To nie jest recenzja, raczej literacka analiza. Jako taka, ZAWIERA SPOJLERY.
Okładka: ilustracja z archiwum allegro.pl, zmieniona.
“Nie mam ust, a muszę krzyczeć” to dla mnie przede wszystkim tekst dogłębnie przygnębiający w swojej wizji świata, a jednocześnie, paradoksalnie, pokazujący w dziwacznie krzywym, groteskowym zwierciadle dokładnie tę samą siłę ludzkiego ducha, którą mamy w finale Niezwyciężonego Lema. Poczekajcie proszę chwilę, zanim mnie wyśmiejecie za to ostatnie stwierdzenie.
Założenia światotwórcze Ellisona w tym opowiadaniu pozwalają spojrzeć na nie jako na połączenie kluczowych cech kilku konwencji. W przedakcji mamy a) nuklearną zagładę ludzkości, w wyniku b) buntu maszyn, dwa tematy klasyczne dla SF w jej postapokaliptycznej odmianie, ale niekoniecznie tej najnowszej, raczej tej typowej dla lat 60. (to nie znaczy, że dziś nie mamy postapo w wersji post-nuklearnej, bo oczywiście mamy, patrz oczywiście uniwersum Metro 2033, by przytoczyć najbardziej oczywisty przykład; dziś jednak postapo co najmniej równie często ma w przedakcji epidemie, katastrofę klimatyczną i podobne, aktualne społecznie tematy). Do tego dochodzi komponenta, którą chyba można byłoby z lekką tylko przesadą, nazwać proto-cyberpunkową (tak, wiem, cyberpunk zwykle kojarzy się z początkiem lat 80.). Bohaterowie nie przebywają co prawda w cyberprzestrzeni sensu stricto, tylko w zamkniętej podziemnej strukturze, ale rzeczywistość wokół nich została uformowana całkowicie przez złośliwą, nienawidzącą ludzkości sztuczną inteligencję i nie działa dokładnie według zasad logiki i porządku naszego świata. Bliżej jej do okrutnej, dziwacznej symulacji, stworzonej w jednym jedynym celu – dręczenia ostatnich pozostałych przy życiu przedstawicieli ludzkości. To z kolei przybliża opowiadanie Ellisona do jeszcze jednej obecnej w nim konwencji – grozy, i to takiej z naciskiem na body horror i makabrę.
Ellison uchodził słusznie za mistrza krótkiej formy i także w “Nie mam ust, a muszę krzyczeć” posługuje się formą opowiadania w bardzo umiejętny sposób. Zaczyna mianowicie od trzęsienia ziemi – przerażającego i odrażającego obrazu:
Z różowej palety, niczym pusty flak, zwisało ciało Gorristera. Wisiało wysoko pod sufitem, nie dygocąc nawet w zimnym, śmierdzącym smarami ciągłym przeciągu głównej komory komputera. Zwisało głową w dół, przyczepione do palety stopą lewej nogi. Na metalowej posadzce nie było kropli krwi. Spuszczono ją z niego przez precyzyjne cięcie pod zapadłymi policzkami, od ucha do ucha.
Ten pierwszy akapit zostaje natychmiast skontrowany pozornie absurdalną informacją, kolejne zdanie bowiem brzmi: Kiedy Gorrister wrócił do nas i przyjrzał się swojemu ciału, nic nam nie przyszło ze zrozumienia, iż AS znowu wystrychnął nas na dudka. Nie wiemy, kim jest Gorrister, jakim cudem wrócił pod tym, jak poderżnięto mu gardło, a przede wszystkim, kim jest AS. Trafiamy dość modelowo in medias res, w sam środek wydarzeń, zostawieni sami sobie i zmuszeni do odgadywania ukrytych przez autora odpowiedzi. Dla piszących – warto podpatrzeć technikę, jaką tu Ellison stosuje: najpierw szok estetyczny, potem zaskoczenie powrotem Gorristera, pokazującym, że to nie jest nasz normalny świat, a potem wzmianka o AS-ie, dookreślonym w następnym zdaniu jako maszyna. Od początku jesteśmy zaintrygowani, a jednocześnie niepewni świata, jaki widzimy, i zdecydowanie gotowi czytać dalej.
Prędko dowiemy się, że mamy czterech bohaterów – są nimi Gorrister, Nimdok, Benny i narrator, Ted, oraz jedną bohaterkę, Ellen. Od stu z hakiem lat trwają – bo trudno to nazwać życiem – w przerażającej, wrogiej przestrzeni, wykreowanej dla nich przez szóstą postać tej historii – sadystyczną, nienawistną sztuczną inteligencję, która nadała sobie imię AM – jak Allied Mastercomputer, ale przede wszystkim jak I think, therefore I am, cogito ergo sum Kartezjusza. Ten AM w polskim przekładzie Gąsiewskiego stał się AS-em, co brzmi świetnie, pasuje do poczucia wyższości i pychy superkomputera, ale gubi niezwykle ważny podtekst. AS/ AM sam nam podsuwa trop z Kartezjuszem, ale tak naprawdę robi to, żeby nas zmylić. Bo on nie jest (tylko) istniejącym, myślącym podmiotem, postulowanym przez Kartezjusza. On jest, we własnych oczach, tym, który mówi: JESTEM, KTÓRY JESTEM.
Trop utożsamienia AS-a z wykrzywionym, groteskowym obrazem mściwego Boga daje się wyraźnie prześledzić w całym tekście Ellisona. Od wypowiedzianego przez Teda stwierdzenia wprost – A my byliśmy bezradni. To również zrozumiałem z przeraźliwą jasnością: jeżeli istniał słodki Jezus i jeżeli był Bóg, tym Bogiem był AS – przez nasuwające biblijne skojarzenia sformułowania i obrazy (AS sypiący szarańczą, objawiający się w krzewie gorejącym i w postaci żelaznego słupa, choć to ostatnie skojarzenie jest mniej oczywiste, bo przywodzi na myśl słup ognia, w którym Bóg ukazał się podczas przejścia przez Morze Czerwone), przez wyliczenia kojarzące się z alegoryczną religijną literaturą spod znaku Wędrówki Pielgrzyma Paula Bunyana (1), obraz AS-a jako wykrzywionej parodii boskości jest w tym tekście oczywisty.
AS jednak [n]ie był Bogiem, lecz maszyną, jak mówi narrator. A może inaczej: AS jest niedoskonałym, zamkniętym w maszynowej formie Bogiem, który nienawidzi świata i ludzi. I tak jak on sam jest parodią Boga, tak w parodie najgorszych stereotypów i wizji ludzkości przemienił swoje ofiary.
Spójrzmy. Oto ostatnia piątka ludzi na Ziemi. Gorrister, dawniejszy aktywista i pacyfista, został przemieniony w pozbawioną woli i chęci działania, bierną i pogrążoną w marazmie istotę. Ellen, kochająca, wierna i monogamiczna, stała się z woli AS-a karykaturalną parodią nimfomanki, a fakt, że w jej przypadku, i tylko w jej przypadku, Ellison podkreśla kolor jej skóry, czyni ten stereotyp i karykaturę jeszcze paskudniejszą (patrz rasistowskie stereotypy hiperseksualizujące czarne kobiety). Subtelny i wrażliwy intelektualista Benny nie tylko został wepchnięty w obcą swojej naturze orientację hetero, ale i pozbawiony samokontroli, intelektu i wiedzy, zdeformowany do postaci ludzko-małpiej hybrydy z powykrzywianą twarzą i gigantycznym penisem. Nimdok, którego wcześniejszej historii nie znamy, żyje w ciągłej udręce i strachu. Oni wszyscy po kolei robią sobie krzywdę, biją się, kopią, gardzą sobą nawzajem i nawzajem się wykorzystują, demonstrując najgorsze strony tego, czym może być człowiek.
Zostaje jeszcze nasz narrator, Ted.
Ted powtarza nam, że jest, jako jedyny, nie odmieniony, nie pozbawiony rozsądku i całkowicie taki, jak przed AS-em, i musimy zrobić krok w tył – na przykład starannie przeczytać te passusy, w którym Ted opowiada, jak to pozostali go nienawidzą za jego nieskalane, nienaruszone człowieczeństwo i nietknięty manipulacjami AS-a umysł, albo kiedy rozważa los i charakter Ellen – żeby zauważyć, jak absolutnie niewiarygodnym narratorem go to wszystko czyni.
Ellison jawi się nam w tym opowiadaniu jako mistrz makabry i body horroru, bezlitośnie atakujący wszystkie zmysły czytelnika potokiem koszmaru. W życiu bohaterów dominuje strach, nienawiść, upokorzenie, a w momencie, kiedy ich spotykamy, głód. Choć AS utrzymuje ich przy życiu, każe im cierpieć wieczne niedożywienie, z epizodami absolutnego braku żywności, a jednocześnie – karmi swoje ofiary pożywieniem najbardziej niebezpiecznym, nadzieją. Kanwą fabularną opowiadania jest wędrówka ku lodowcowym jaskiniom, gdzie – wedle wieszczego snu Nimdoka – może znajdować się skarb nad skarby, zapas konserw. Bohaterowie spotykają na swojej drodze wszelkiego rodzaju makabry, groteskowe i absurdalne koszmary, by w końcu być może znaleźć, paradoksalnie, to, czego szukali. Nie udało się dostać do konserw – choć leżą w zasięgu ręki, nie ma ich czym otworzyć – ale rozpacz i szał, który ta utrata nadziei na koniec głosu przyniosła, dał w końcu czworgu z nich to, czego pragnęli naprawdę: śmierć, prawdziwą śmierć. Ted zabija troje z nich, ale zanim skończy z Ellen, ona zdąży jeszcze wbić lodowy szpikulec w ciało Nimdoka. Ted zostaje sam.
Zakończenie “Nie mam ust…” to temat ciągłych debat. Czy Ted ma rację, mówiąc, że AS wygrał? Na pewno wygrał o tyle, że zamienił istnienie narratora w ostateczną makabrę – potworny bóg-maszyna odebrał mu nie tylko ludzką formę, ale przede wszystkim wolną wolę. Świat pozostał tym samym, upiornym miejscem. Ja jednak mam wrażenie, że przy całej ponurości ukazanej tu wizji, bohaterowie wygrali. Nie pokonali zła. Nie obalili AS-a. Nie uciekli z paskudnych kazamatów, by odnaleźć na powierzchni Ziemi cudem ocalałą cywilizację, obojętnie, na Wschodzie czy nie. Ale wyrwali AS-owi to ostatnie, co mogli. Ted zapłacił najwyższą cenę za to, że inni mogli zbuntować się przeciw maszynie i uciec przed nią w śmierć. Nie wierzę Tedowi jako narratorowi, ale mam wrażenie, że finał – fakt, że sam skazał się na wieczne piekło, by tamci mogli z piekła uciec – jest jak najbardziej serio. Nawet mimo faktu, że sam Ted nie wie, czy może w to wierzyć. I dlatego właśnie napisałam to, co napisałam na początku – że dla mnie, przy całej groteskowości i goryczy całego tekstu, jego finał jest, w paradoksalny i bardzo gorzki sposób, triumfem człowieczeństwa. Nawet jeśli ten triumf dokonuje się przez morderstwa i oznacza, dla tego, który nie zdążył umrzeć, wieczne męki. Bardzo to, hmmm, Ellisonowskie.
Okładka tomu Ptak śmierci, źródło: Lubimy Czytać
(1) Patrz na przykład:
I przeszliśmy przez jaskinię szczurów. I przeszliśmy przez buchającą parę. I przeszliśmy przez krainę ślepców. I przeszliśmy przez czarną rozpacz. I przeszliśmy przez padół łez.
W polskiej tradycji dzieło Bunyana (1678) nie jest aż tak znaczące, z oczywistych powodów związanych z różnicą wyznania i religijnych tradycji, ale w Wielkiej Brytanii i USA jest to tekst o fundamentalnym wręcz znaczeniu.
PS. Wiedząc o Ellisonie, jego mizantropii, sarkazmie i wybitnej złośliwości tyle, ile mówili i pisali o nim jego koledzy i koleżanki z amerykańskiego fandomu, odczułam dokładne 0% zdumienia, kiedy się dowiedziałam, że w grze według “Nie mam ust…” Harlan Ellison osobiście podkładał głos pod AS-a… XD
Ted Chiang, “Story of Your Life”, pierwodruk w antologii Starlight 2, 1998; przedrukowane później w zbiorze Chianga Story of Your Life and Others; polski przekład: “Historia twojego życia”, przeł. Michał Jakuszewski, w: Historia twojego życia, Solaris 2006, Zysk i S-ka 2016.
Ted Chiang dość powszechnie uchodzi za znakomitego autora opowiadań science fiction, jednego ze współczesnych mistrzów krótkiej formy. Jego “Historia twojego życia”, nagrodzona Nebulą w 1998 roku, jest wśród najczęściej dyskutowanych opowiadań SF – a dzięki jednej z takich dyskusji, na forum Fantastyka.pl, powstał ten wpis.
UWAGA: To nie jest recenzja, a bardziej analiza. Jako taka, ZAWIERA SPOJLERY. Najpierw jednak zawiera potencjalnie równie szkodliwe FILOLOGICZNE ROZWAŻANIA. Czytacie / pomijacie według woli i chęci 🙂
Litera S w SF od zawsze sugerowała, że materiałem naukowym dla tej literatury zwykle jest jedna z “twardych” nauk – czy to przyrodniczych, czy ścisłych. Ale przecież nie zawsze tak bywa. Jest całkiem sporo tekstów SF, dla których punktem wyjścia jest lingwistyka. Przed Chiangiem była przecież Babel 17 Samuela R. Delany’ego (1966), po nim znakomita IMHO Ambasadoria Chiny Mieville’a (2011), a po drodze – powieści, opowiadania, ale i scenariusze, by wspomnieć nie raz używany na uniwersyteckich kursach lingwistyki odcinek Star Treka TNG, “Darmok” (1991, pomysł i scenariusz Philip LaZebnik i Joe Menosky).
W roku 1921 ukazał się drukiem (po dłuższym procesie powstawania) Tractatus Logico-Philosophicus trzydziestokilkuletniego wtedy austriackiego filozofa Ludwiga Wittgensteina, jedno z dzieł fundamentalnych dla rozwoju filozofii języka. Pochodzące z niego zdanie Granice mojego języka wyznaczają granice mojego świata, w samej koncepcji Wittgensteina pełniące dość skomplikowaną rolę, stało się jednym z kluczowych konceptów, które w sumie doprowadziły do idei niekoniecznie dziś – zwłaszcza w twardej wersji – akceptowanej w nauce, ale za to nadal płodnej kulturowo.
Mowa tu o hipotezie Sapira-Whorfa, sformułowanej dzięki badaniom dwóch uczonych, którzy za życia nie mieli okazji pracować razem, ale których połączyła wspólna tematyka badawcza. W swojej wersji popularnej – a to ona nas interesuje, bo to blog o popkulturze, a nie o historii lingwistyki – sprowadza się ona do stwierdzenia, że język, jakim mówimy, determinuje sposób, w jaki postrzegamy świat. To nie jest do końca nieprawdziwe, oczywiście, choć w twardej wersji, sugerującej, że to, na co nie mamy słów, dla nas nie istnieje, bywa traktowane w językoznawstwie dość sceptycznie. To jednak, co niekoniecznie przekonuje naukowców, bywa ciekawą inspiracją dla twórców i Ted Chiang nie jest tu wyjątkiem. W przypadku jego opowiadania mamy niejako drugą stronę medalu: granice ludzkiego świata głównej bohaterki i narratorki, Louise, zostają rozsadzone przez fakt, że przyswoiła sobie ona język kosmicznych gości, język, który zupełnie inaczej postrzega relacje czasoprzestrzenne.
To, co mnie zachwyca w “Historii twojego życia” to przede wszystkim to, jak Chiang ustawia tu perspektywę, zarówno fabularnie, jak i narracyjnie. Narracyjnie – jak rzadko komu, udaje mu się ograć umiejętnie i skutecznie narrację w drugiej osobie, tak, że ona nie robi wrażenia wysilonej ani sztucznej, ba, postać nieobecnej w sumie w samej akcji adresatki, tkwiącej w przeszłości-przyszłości, ale nie tu i teraz, jest dla tej fabuły kluczowa. Ta narracja miesza, komplikuje, sprawia, że wydarzenia w ich bazowej, chronologicznej kolejności – dla nas naturalnej, dla bohaterki już niekoniecznie – musimy z tej opowieści rekonstruować i układać samodzielnie. Zwrot do drugiej osoby, nieprzypadkowej, ale bliskiej i ukochanej, dodaje tej narracji intymności i zmniejsza skalę: globalne wydarzenie (pierwszy kontakt) zostaje zestawione z tymi bardzo prywatnymi, życiowymi, osobistymi.
Fabularnie, rozbudowane opisy tego, jak Louise i Gary powoli uczyli się rozumieć Obcych, próbując funkcjonować w środowisku, gdzie ich własne naukowe ambicje nie były żadnym priorytetem (bo była armia, ludzkość, Ziemia) łączą się z osobistymi, skupionymi na postaci córki i w mniejszym stopniu innych bliskich osób. To jest, jak obiecuje tytuł, historia “twojego”, a więc córki, do której przemawia Louise, życia, ale przecież też historia życia jej samej.
Autorowi uda się tu jeszcze jedna rzadka rzecz. Główne założenie, czyli mieszanie się teraźniejszości, przeszłości i przyszłości w świadomości Louise pod wpływem przekształceń, jakie w jej mózgu wywołało poznanie języka Obcych jest istotne nie tyle i nie tylko z naukowej perspektywy – Obcy jak nagle przylecieli, tak nagle odchodzą bez słowa. Zostaje Louise i jej przemieniona świadomość – i jej życie. I przecież o tym życiu, tak naprawdę, jest to opowiadanie. Tak, mowa jest o zasadzie najmniejszego działania i ona odgrywa rolę w konstrukcji tekstu, są Obcy i armia i pierwszy kontakt, ale przecież to nie do końca o tym jest ten tekst i nie dlatego robi tak ogromne wrażenie na naprawdę dużym procencie czytelników.
Fabuła opowiadania rozwija się przez dwa wątki, tematyczne i czasowe: jeden to przeszłość i poznanie języka Obcych, drugi – przyszłość, a w niej życie i śmierć adresatki. Chiang konsekwentnie używa czasu przeszłego dla tego pierwszego wątku, a teraźniejszego, uzupełniającego przyszły, dla drugiego. To, co dla nas jest “przeszłością” i “przyszłością”, wyznaczoną przez linearny bieg czasu i przez użycie odpowiednich gramatycznych czasów, nie jest jednak przecież doświadczeniem Louise: ona czas postrzega inaczej, a to postrzeganie powinno, w zasadzie, wyłączyć ją z ludzkiej wspólnoty, tak jak wyłączyło bohatera opowiadania “Ziele czasu” (“Time Weed”) Normana Spinrada, który spożył obcą roślinę, dającą w mózgu podobny efekt, co język Siedmionogów u Chianga. Ale w przypadku Louise stało się inaczej.
Spójrzmy na jeden z kluczowych, moim zdaniem, passusów w tekście.
The request for that meeting was perhaps the second most momentous phone call in my life. The first, of course, will be the one from Mountain Rescue. At that time your dad and I will be speaking to each other maybe once a year, tops. After I get that phone call, though, the first thing I’ll do will be to call your father.
To jest pierwsza jasna wskazówka, co się stało/stanie/dzieje z adresatką. Zarazem jest to fragment, który wyraźnie ustawia perspektywę narratorki: dwa kluczowe wydarzenia w jej życiu, to wielkie, ale mniej ważne (decyzja, że to ona będzie pracować nad odszyfrowaniem języka Obcych, stając się reprezentantką ludzkości w pierwszym kontakcie) i to pierwsze, własne, osobiste (tragiczna śmierć dorosłej córki podczas górskiej wyprawy).
Chiang mistrzowsko posługuje się w tym opowiadaniu środkami językowymi, by budować swoją opowieść: oszczędnie, raczej sugerując i podpowiadając głębię i miłości, i straty Louise. Nie ma tu emocjonalnych deklaracji ani jazd po badzie, są za to subtelne, bardzo efektowne zabiegi, jak dwukrotne użycie dokładnie tej samej frazy Yes, that’s her, she‘s mine, pierwszy raz przy identyfikacji zwłok córki, drugi raz – kiedy bohaterka pierwszy raz widzi nowo narodzoną córkę w szpitalnej sali pełnej innych dzieci. Ta oszczędność i pewne uczuciowe wyciszenie dodają, a nie ujmują opowiadaniu psychologicznej wiarygodności, ale i emocjonalnego oddziaływania na odbiorcę.
“Historia twojego życia” jest w takim samym stopniu tekstem o fizyce, co o językoznawstwie, w takim samym stopniu dotyka problematyki pierwszego kontaktu, jak i kwestii macierzyńskiej miłości czy wolnej woli (ten ostatni temat świetnie wychodzi w ostatnich, znakomitych passusach, kiedy Louise, wiedząc, co będzie, decyduje się na to, żeby mieć to dziecko, które dwadzieścia pięć lat potem przypadkowo i bezsensownie zginie w górach podczas wspinaczki). Może zresztą dlatego “Historia…” wydaje się tak dobrze trafiać do szerokiej grupy czytelników?
PS. Celowo pozostawiłam poza dyskusją Arrival / Nowy początek (2016), film Denisa Villeneuve’a będący adaptacją opowiadania Chianga. Wprowadza on pewne zmiany do opowiadanej historii, a jednocześnie wydaje mi się na tyle ciekawy sam w sobie, że chyba warto poświęcić mu kiedyś odrębną notkę.
Nie, nie będzie o Doktorze Who. W sumie, hmm, stęskniłam się za Doktor/em.
UWAGA: Mogą być bardzo łagodne spojlery, raczej związane z ideą świata / założeniami powieści niż z detalami fabuły, ale jak ktoś organicznie nie znosi spojlerów, lepiej nie czytać 🙂
Amal-El-Mohtar, Max Gladstone, This Is How You Lose the Time War, Simon and Schuster 2019; wydanie polskie: Tak właśnie przegrywasz wojnę czasu, tłum. Anna Warso, Uroboros 2023
Nieczęsto spotykamy na polskich półkach księgarskich mikropowieści, zwane też dziś pod wpływem angielszczyzny nowelami. Choć forma ta święci od lat triumfy w światowej fantastyce, u nas z jakichś powodów nie do końca się przyjęła. Tym bardziej należy się cieszyć, kiedy dostajemy przekłady takich krótkich powieści. W przypadku Tak właśnie przegrywasz wojnę czasu Amal El-Mohtar i Maxa Gladstone’a do decyzji o przekładzie przyczynił się zapewne fakt, że powieść została nagrodzona trzema spośród najbardziej prestiżowych nagród fantastycznych – otrzymała Hugo, Nebulę i nagrodę Locusa za rok 2019, właśnie w kategorii mikropowieści.
Tłumaczka, Anna Warso, musiała zmierzyć się z niełatwym zadaniem, bo ujęta w epistolarną formę powieść El-Mohtar i Gladstone’a napisana jest specyficznym, poetyckim językiem, nasyconym metaforami i ukazującym obcy świat w serii niezwykłych malarskich obrazów. Nic dziwnego: współautorka, Amal El-Mohtar, kanadyjska pisarka libańskiego pochodzenia, jest nie tylko prozaiczką, ale także cenioną i nagradzaną poetką, i jej poetyckie inklinacje są w Tak właśnie przegrywasz… wyraźnie widoczne. To z kolei sprawia, że nie jest to powieść dla każdego – kto oczekuje po fantastyce przede wszystkim wartkiej akcji, opowiedzianej jasnym i prostym językiem, na pewno się rozczaruje. Warto jednak spróbować wejść w wykreowany przez dwójkę autorów świat, bo zaskakuje on nie tylko pod względem językowym i stylistycznym.
Ta stylistyka i specyficzna obrazowość nie są jedynie sztuką dla sztuki ani popisem umiejętności – wręcz przeciwnie, wydają się jak najbardziej świadomą próbą oddania świata, który jest nieopisywalny z punktu widzenia zwykłego człowieka. Bohaterki powieści, Red i Blue, to czołowe agentki dwóch przeciwstawnych sił, choć może trzeba byłoby powiedzieć – dwóch przeciwstawnych wizji przyszłości ludzkości. Ingerując w strumień czasu, kontrolując rzeczywistość ex post, mocodawcy obydwu próbują, nad głowami i często po trupach zwykłych ludzi, przeważyć szale historii na swoją korzyść i wymusić na ludzkości ewolucję w jedną ze stron: albo w kierunku preferującego organiczną, biologiczną technologię Ogrodu, albo ku stechnicyzowanej, maszynowej wizji Agencji. Między tymi siłami nie ma kompromisu, nie ma drogi pośredniej – ani nie ma przed nimi ucieczki. Red i Blue mogą być wrzucane w strumień czasu i wędrować od niewyobrażalnej przyszłości po zanurzoną w mrokach niepamięci przeszłość, ale przez cały czas pozostają pod kontrolą, każda sekunda życia zważona, zmierzona i policzona. Taka egzystencja nie pozostawia miejsca na spontaniczność, na sekrety, a już na pewno – na zakazane i nieoczekiwane uczucie między dosłownie rozumianymi przeciwieństwami. A jednak. By zacytować pewien klasyczny już dla fantastyki film (a raczej będącą jego pierwowzorem powieść), Życie zawsze znajdzie sposób.
Paradoksalnie, ta poetycka i wizyjna opowieść ma fabułę godną thrillera SF. Ścierają się w niej wywiady i zabójcy dwóch sił, bohaterki snują złożone i wielopoziomowe intrygi, rywalizują, walczą, spotykają się coraz częściej i uczą rozpoznawać swoje nawzajem ślady w kolejnych odsłonach konfliktu. A jak czytającym fantastykę doskonale wiadomo, bywa i tak, że w chwili, gdy naprawdę rozumiemy swojego wroga, tak dobrze, że możemy go pokonać, w tej właśnie chwili go kochamy… I kiedy bohaterki to zrozumieją, i kiedy zobaczą, jaka jest przed nimi przyszłość, i że jest ona nieunikniona, zrobią to, co zakochani robią od zawsze: zbuntują się przeciw światu, który chce je rozdzielić. A ponieważ w ich świecie bunt jest, w zasadzie, niemożliwy – dostaniemy niemożliwą i fantastycznie opowiedzianą historię o tym, jak przegrać, żeby wygrać.
Tak właśnie przegrywasz wojnę czasu zawiera jeden z efektowniejszych i bardziej, dla mnie, przejmujących romansó w fantastyce ostatnich lat. Być może dlatego, że historia miłości jest tu jednocześnie jednocześnie opowieścią o próbie zrozumienia. Dotyczy ono nie tylko przeciwniczki, ale i jej wersji świata, jej wizji przyszłości. W ten sposób motyw romansowy staje się u El-Mohtar i Gladstone’a sposobem na opowiedzenie o obcości i jej przełamaniu, ale także o zachowaniu czegoś, co pewnie można byłoby nazwać człowieczeństwem. W świecie, w którym rywalizują kontrolujące czas siły, w którym ludzie są pionkami na szachownicy, przestawianymi i strącanymi bez mrugnięcia okiem, jakakolwiek próba podważenia tego porządku wydaje się niemożliwa. A jednak Red, postawiona w niemożliwej sytuacji, taką próbę podejmuje.
Tak właśnie przegrywasz wojnę czasu wymaga lektury spokojnej i wręcz powolnej, nie tylko po to, by cieszyć się urodą stylu, ale także ze względu na to, że autorzy odsłaniają przed nami plany bohaterek krok po kroku, mieszając plany czasowe i myląc tropy. To nie jest typowa powieść SF, bliżej jej do poetyckiej science fantasy, a i w obrębie tej konwencji też pewnie nie znaleźlibyśmy wielu podobnych. I o ile faktycznie nie jest to powieść dla każdego czytelnika, o tyle warto się z nią zmierzyć, choćby po to, żeby sprawdzić, czy nam pasuje.
Dzisiaj, przyznam, idę na łatwiznę i z okazji święta ulubionych Gwiezdnych wojen linkuję swój dzisiejszy wpis z drugiego bloga, o tym, jak napisać poemat epicki o świecie Star Wars!
Ten blog, ostatnimi czasy, żyje zrywami: długo go nie ma, potem przychodzi moment, że piszę, raz, drugi, trzeci, a potem znowu zapadamy, blog i ja, w pisarską hibernację. Nie, wcale mi się to nie podoba, ale też nie, nie bardzo wiem, jak z tym walczyć. Tym razem szczęśliwie do pisania zmusiła mnie perspektywa nominacji Zajdlowych, połączona z dodatkową motywacją, jaką było ukazanie się, pod koniec 2022, antologii, która jest bodaj czy nie najlepszą i najrówniejszą w dotychczasowym dorobku Fantazmatów. W Światłach na niebie – będącej w założeniu antologią o UFO, czyli o wszelkiego rodzaju Niezidentyfikowanych Obiektach Latających – w zasadzie nie ma słabego punktu, moim zdaniem: wszystkie opowiadania trzymają równy poziom. Jednocześnie jest to antologia bardzo zróżnicowana, zarówno stylistycznie, jak i gdy chodzi o wybrane przez autorki i autorów konwencje (i nie, SF nie dominuje). Z tego też powodu, zamiast pisać całościową recenzję, postanowiłam raczej przyjrzeć się wszystkim tekstom po kolei.
Uwaga 2: Recenzje są w założeniu niskospojlerowe (to znaczy co najwyżej podpowiadają ogólny kierunek, typu “to jest kryminał SF” albo te rozwiązania akcji, które są punktem wyjścia (“Akcja dotyczy wojny rebeliantów z Imperium”). Ale jak komuś przeszkadza każda forma informacji o tekście, to lepiej nie czytać 🙂
Michał Brzozowski: Robaczywe miasto
Imponujący wyjściowym pomysłem tekst, osadzony w alternatywnym świecie, w którym lęki, problemy i choroby psychiczne są powodowane przez jak najbardziej fizyczną przyczynę – swoiste pasożyty myśli, dostające się do organizmu, gnieżdżące w mózgu. Brzozowski używa tego konceptu do zbudowania świata, a następnie wpisuje go w gatunkowe ramy de facto thrillera, trochę medycznego, trochę niemal-politycznego. Kosmitów brak, ale niezidentyfikowane obiekty latające na niebie jak najbardziej są. Klimat jest ciężki, weirdowy, z elementami body horroru, a na końcu zostajemy z niepokojącym pytaniem: czym jesteśmy i co nas tworzy? To nie jest klasyczna SF z kosmitami, ale za to jest to naprawdę znakomity tekst. A fani klasycznej SF muszą się uzbroić w cierpliwość: zanim dojdziemy do takiego mniej więcej prawdziwego UFO, minie trochę czasu…
Jerzy Bogusławski: Niepodważalny dowód, niezachwiana wiara
Tekst Bogusławskiego robi coś, co ja osobiście bardzo lubię – wrzuca nas od początku in medias res, w świat pełen niekoniecznie od razu zrozumiałych nazw i niezbyt na pierwszy rzut oka jasnych reguł. Wkrótce z tego początkowego celowego chaosu wyłania się kluczowy motyw: czytelny konflikt między religią a nauką w świecie zdecydowanie innym od naszego, choćby ze względu na obecność swoistych para-magicznych zdolności, wykazywanych przez niektórych. W tę rzeczywistość autor wpisuje historię bohaterki o znaczącym imieniu Werita, rodzinnie uwikłanej w konflikt między uczonymi a wyznawcami Wieloboga, choć wyraźnie opowiadającej się po jednej ze stron. Konwencja de facto steampunkowa, ale chwilami bliska fantasy, dobrze się w tym tekście sprawdza i daje autorowi szanse do popisania się nieprzeciętną wyobraźnią.
Anna Maria Wybraniec: Aberracja mrozowiska
Nastrojowe opowiadanie Wybraniec stoi z jednej strony weirdowo niesamowitym pomysłem, wykorzystującym pozornie naturalny fenomen (przymrozki były i dziesięć, i dwadzieścia lat temu, a wcześniej to nawet Bałtyk zamarzał, jak mówi bohaterom opowiadania urzędnik) do opowiedzenia subtelnej, ale nasyconej cichą grozą historii nastoletniej Oli i jej brata, dorastających gdzieś na polskiej prowincji w domu z sadem. Sad należał w połowie do ich nieżyjącego ojca, ale za chwilę cały stanie się własnością stryja, który w zamian za to obiecał zająć się coraz bardziej oddalającą się od rzeczywistości wdową po bracie. Ale Ola potrafi – a przynajmniej tak się wydaje – robić dziwne i straszne rzeczy z mrozem… Niesamowitość wkrada się tu do świata powoli, ze śmiercią jednych owadów i pojawieniem się innych, z cichym wyrastaniem kwiatów mrozu na drzewie w miasteczku. Ogromną część sukcesu opowiadanie to zawdzięcza faktowi, że Anna Maria Wybraniec fantastycznie operuje nastrojem i bardzo efektownie pisze: opowiadanie jest pięknie napisane, a niektóre frazy zostają w pamięci długo po lekturze.
Łukasz Krukowski: Doświadczenie umarłego miasta
Bardzo mi się podoba w tym opowiadaniu narracja: niespieszna, trochę staroświecka pierwszoosobowa opowieść, jak w klasycznych opowiadaniach grozy. Tu nastrój chwilami niemal gotycki mocno zmieszany jest niesamowitością spod znaku weird fiction. Dziwaczny dom, który odwiedza narrator, odbywające się tam absurdalne rytuały, smugi świateł na niebie i nie do końca zrozumiałe, zagadkowe zachowanie narratora w martwym mieście – to wszystko intryguje i wciąga, choć też ostrzega, że fabuła niekoniecznie będzie podążać za logiką naszej rzeczywistości. To kolejny w zbiorze tekst zdecydowanie skłaniający się w stronę estetyki i klimatu weirdu, tu często ocierającej się o surrealizm – zupełnie inny od opowiadania Anny Marii Wybraniec, ale równie satysfakcjonujący.
Sebastian Zarębski: Karły stoją na ramionach gigantów
Dla Zarębskiego to chyba debiut w publikacji książkowej, choć nie papierowej, ale jego teksty pojawiały się wcześniej m. in. na forum Nowej Fantastyki, skąd je znam – i właśnie dlatego mogę powiedzieć o tym debiutującym autorze, że warto zwrócić na jego twórczość uwagę. Zarębski ma bowiem niezwykłą wyobraźnię i umiejętność kreowania fantastycznych i pełnych rozmachu wizji. Jednocześnie u Zarębskiego często są one nie do końca dookreślone, wiele elementów jego skomplikowanych światów pozostawione bywa czytelnikowi do dopowiedzenia. Dostajemy w efekcie tekst trudny, wieloplanowy, umieszczony w jakiejś wersji przyszłości. Wiele elementów z tej przyszłości jest rozpoznawalne – Kraków, siostry zakonne w szpitalach, ludzkie emocje i uczucia, szarpiące bohaterką – ale wiele wydaje się nie tyle futurystycznych, co obcych, z niezrozumiałego porządku rzeczywistości. Nad Krakowem – gdzie nieuleczalnie chore osoby umieszcza się w hypnosie, czymś w rodzaju wirtualnej rzeczywistości (?) – wiszą fizycznie niemożliwe obiekty, wysłane przez Chmurne Imperium, obcych, z którymi kontakt jest niemożliwy. Ale czy naprawdę aż tak o wiele bardziej zrozumiała jest narratorka, którą, jako czytelniczka, podejrzewam o jakiś rodzaj psychicznych zaburzeń, i która przestaje brać leki? Ile z tego, co widzimy jej oczyma, dzieje się naprawdę, a ile jest przefiltrowane przez jej specyficzną wrażliwość, zwłaszcza po tym, jak dotknęła ją trauma? To nie jest łatwy tekst, i dla wielu osób może być męczący ze względu na to, ile dopowiedzeń wymaga od czytelnika, ale moim zdaniem warto po niego sięgnąć i warto śledzić karierę autora.
Jakub Rewiuk: Dokąd odeszli psiogłowcy
Jakub Rewiuk jest… młody. I wiem, w momencie, kiedy postanowił pisać i publikować, przestaje to być istotne, bo od tej pory jest autorem, o którym recenzent nie musi wiedzieć nic, by rozmawiać o jego tekście. Ale jednak, nie mogę opędzić się od myśli, że jego opowiadania (nie tylko to, ale także na przykład wybitne IMHO „Cykbumszsz” z zeszłorocznej antologii Granice nieskończoności) są niezwykle dojrzałe jak na dzieła ledwie dwudziestolatka. „Dokąd odeszli psiogłowcy” to pierwszy w tym tomie przykład czegoś, czego chyba można było się po nim spodziewać, czyli dość klasyczne SF. Mamy tu sporo elementów typowych dla tej konwencji: pierwszy kontakt, obcą planetę, kolonizację pozaziemskich światów, androidy, technologię kosmiczną… Te motywy wplecione zostały w fabułę, która z kolei ma wiele elementów typowych dla innej konwencji, a mianowicie dla czarnego kryminału (bo mamy i rodzaj śledztwa, i zleceniodawcę, i nieco zmęczonego życiem, przybitego bohatera dobrego w tym, co robi, i nawet kogoś w typie femme fatale). A jednocześnie – także ze względu na to, od kogo okazuje się pochodzić kosmiczna sonda, znak pierwszego kontaktu – jest w tym tekście jeszcze jedna warstwa, a mianowicie refleksja nad tym, kim są tak naprawdę obcy, albo raczej, czym jest obcość. A przez to także – czym jest swojskość, czym jest dom, uczucia, życie. Literacko i językowo to najbardziej klasyczny z dotychczasowych tekstów w zbiorze, ale to nie znaczy, że mniej ciekawy.
Krzysztof Rewiuk: Madonna z UFO. Palimpsest
Mieliśmy Rewiuka-syna, zaraz po nim mamy Rewiuka-ojca, współnagrodzonego (wraz z Krzysztofem Matkowskim) Zajdlem za opowiadanie „Święci z Vukovaru” (2020). Jest to więc autor doświadczony i z dorobkiem, co widać zresztą w samym tekście. „Madonna z UFO” ma niewątpliwie najlepszy pierwszy akapit w tym zbiorze, natychmiast łapiący uwagę czytelnika (Latający spodek wyłonił się z ciemności w czwartek, siedem po wpół do szóstej. Miał niecałe trzy centymetry szerokości, centymetr wysokości i lekko przekrzywiony lewitował na prawo od głowy Matki Boskiej), a potem… cóż, nie jest gorzej. Wychodząc od w zasadzie obyczajowej opowieści, dziejącej się na dwóch planach czasowych – historii malarza i modelki w renesansowej Italii oraz profesora historii sztuki i młodej uczonej we współczesnych Włoszech – Rewiuk snuje niespieszną, nastrojową opowieść o powstawaniu i dziejach zagadkowego obrazu. Podczas konserwacji, spod czarnego tła renesansowej Madonny wyłania się niebieskie niebo, a nim coś, co wygląda jak UFO. Jasne, mówi profesor, to pewnie anioł, ale kiedy zaczynają się badania i rozwija opowieść, wiele rzeczy okazuje się nie być tym, czym się wydają: bo ani czarne tło nie jest tłem, ani – co wiemy z drugiej warstwy narracyjnej – Madonna nie jest tak do końca Madonną, ani UFO nie jest z kosmosu. Tekst Rewiuka wygrywa nastrojem, klimatem nie tylko odtworzonych historycznych realiów, ale też tym, jak mówi o miłości. To jest z kolei tekst najdalszy od tego, czego się w tym tomie można było spodziewać, a jednocześnie – jak najbardziej do niego pasujący.
Magdalena Manuszak: Podarunek
W opowiadaniu Manuszak mamy z kolei około-cyberpunkowe klimaty: androidy, wredną korporację badawczą, narratorkę, która ma z tąż korporacją na pieńku i miasto przyszłości. Są też elementy SF, konkretnie rodzaj obcego artefaktu, kryształu, który daje dodatkowe umiejętności i zdolności, a z którym może zespolić się tylko niewielka część populacji, a między tymi, co mogą, i tymi, co nie, narastają zarówno nierówności, jak i nienawiść. Jedynym, który przeżył pierwsze spotkanie z obcym, był przyszły założyciel wrednej korporacji (a obcy artefakt spadł, a jakże, na Antarktydzie, bo gdzieżby indziej). Narratorka była kiedyś ofiarą eksperymentów związanych z kryształami, co dało jej, powiedzmy, rodzaj supermocy, ale też raz na zawsze zdefiniowało jej uczucia wobec korporacji TERG-a (mordercze). W momencie rozpoczęcia akcji musi jednak swoje emocje odłożyć przynajmniej chwilowo na bok, jako że czeka ją śledztwo związane z bardzo podobnymi eksperymentami jak te, które robiono na niej… To jest fabularnie, konstrukcyjnie i stylistycznie bardzo klasyczny tekst. Jednak, jako że przy tym napisany jest sprawnie, a fabuła, choć chwilami przewidywalna, wciąga, stanowi naprawdę przyjemną lekturę, mimo że świat, jaki ukazuje, do przyjemnych nie należy.
Kamila Regel: Schizma
Powtórzę to, co mówiłam już kilkakrotnie: Kamila Regel jest autorką IMHO najlepszego polskiego opowiadania SF, napisanego w XXI wieku, i jest nim znane na razie tylko w wersji z forum NF „Siedem wrót ki-gal”. W „Schizmie” Regel robi to, co wychodzi jej znakomicie, a mianowicie konstruuje opowieść mocno zahaczoną w mitycznej narracji. Tym razem jej punktem wyjścia jest historia dziejąca się gdzieś zapewne w Ameryce Południowej (skoro mamy w niej jaguary i pancerniki), w nieokreślonym, mitycznym czasie. Osią konfliktu jest pojawienie się wysłannika – niebios? Bóstw? Obcych? – i wrażenie, jakie robi to na przedstawicielach plemienia: starej szamance, młodej dziewczynie, która jakoś potrafi się z Obcym porozumieć, wreszcie – pragmatycznym wodzu. Niewiele się tu dzieje – to zdecydowanie tekst skupiony na rozważaniach i dysputach, nie na szybkiej akcji – i nie ma oczywistych, prostych rozwiązań. Jest za to niezwykły klimat i urok wolno toczącej się opowieści o zmianie, której nie można uniknąć.
Dariusz Skrzydło: Czas milczenia i czas mówienia
Dariusz Skrzydło napisał pozornie (!) lekkie opowiadanie, osadzone w dziwacznej, post-ZSRR, putinowskiej rosyjskiej rzeczywistości, potraktowanej sarkastycznie i bez sentymentów, a jednocześnie – z aluzjami i odwołaniami do rosyjskiej literackiej klasyki, a jest to stylistyka, w której ten autor czuje się dobrze. Skrzydło ma sprawne pióro (przprszm), umie pisać w sposób, który sprawia czytającym przyjemność także na poziomie stylistycznym – przez ten tekst, mimo całych litanii barwnych przekleństw, czytelnik po protu płynie, co jakiś czas podśmiewając się w kułak. Fabularnie niby jest klasycznie – Obcy, znalezisko w tajdze, tzw. radzieccy naukowcy i ich technologie, a nad wszystkim złowrogi cień NKWD i polityczne gierki – ale także i tu mamy gry z klasyką fantastyki (świat uczonych jak z Bułyczowa, ale wredniejszy, cień pomysłów braci Strugackich), zza których co jakiś czas wychyla się bezlitosna pięść politycznego totalitaryzmu. Znakomicie się to czyta, od lekkiego początku do lodowato ponurego końca.
Tytułem podsumowania i nawiązania do wspomnianej wcześniej Nagrody Zajdla; to jest naprawdę, moim zdaniem, udany zbiór i nie mam żadnych wątpliwości, że któreś z opowiadań z tego zbioru trafi na moją własną listę nominacji.
Jest w polskim fandomie taka absolutnie bezcenna osoba, Małgorzata Wilk, która swego czasu zrobiła rzecz wspaniałą: zebrała pracowicie dostępne legalnie za darmo teksty sporej grupy anglojęzycznych autorów i autorek fantastyki. Szukając czegoś innego do poczytania po kilku polskich powieściach i solidnej porcji prac naukowych, sięgnęłam po zebrane przez Małgosię teksty (opowiadania, ale także wywiady i komentarze) Tamsyn Muir i powiem wam, ta autorka to jest czyste złoto. Ma zacięcie do makabry nie zawsze traktowanej z równie bezczelną dezynwolturą, jak w Gideon the Ninth, zdarza się jej sięgać po ciężkie, ponure tematy i z dużym wyczuciem żenić je z imaginarium pop-fantastyki grozy i potrafi kilkoma akapitami stworzyć taki nastrój, że trudno się od jej tekstu oderwać.
Okładka debiutanckiej powieści Muir. Autor okładki: Tony Arnold. Źródło: Wikipedia
Od Muir zacznę więc nowy, zapewne bardzo nieregularny cykl na blogu – omawianie opowiadań (głównie tych dostępnych online) autorów i autorek, których lubię, zwłaszcza zaś tych dopiero na początku drogi do kariery, mniej (jeszcze?) znanych. I od Tamsyn Muir, której powieści mnie w zeszłym roku absolutnie oczarowały, chciałabym zacząć.
O powieściach Muir, Gideon the Ninth i jej kontynuacji, Harrow the Ninth, pewnie napiszę w tym roku, bo nie mogą się ode mnie te powieści odczepić, ale pierwszą większą notkę na blogu Muir dostanie jako autorka opowiadań. Są to w większości teksty dostępne online, przy każdej mini-notce będzie więc link do oryginalnej wersji tekstu. Recenzje będą miały niewielkie spojlery, postaram się nie spojlować kluczowych pomysłów.
“The House That Made the Sixteen Loops of Time“ to tekst z lutego 2010 roku, ukazał się w Fantasy Magazine i był oficjalnym debiutem autorki. I to widać – nie w sensie warsztatowym, bo tekst jest dopracowany i przemyślany, powstał zresztą w ramach ważnych dla środowiska fantastycznego w USA i nie tylko warsztatów literackich Clarion), co raczej w różnicy tonu i klimatu między tą pogodną i ciepłą historią o pętli czasowej a innymi opowiadaniami Muir i jej późniejszymi powieściami. Ten tekst jest lekki, sympatyczny i z gatunku tych podnoszących na duchu. Skupia się na historii czterdziestoparoletniej doktor Rosamund Tilly, z zawodu specjalistki od literatury średniowiecznej. Rosamund odziedziczyła po babci tajemniczy dom przy Arden Lane 14, w którym wychowała swoje dwie córki (pobłogosławione imionami Snowdrop i Sparrow), a kiedy dom okazał się magiczny, przyjęła to prostu jako fakt. Nieco mniej miłości do kapryśnego i lubiącego demonstrować swoje moce (i swoją wyższość nad zwykłymi śmiertelnikami) domu żywi współlokator i najlepszy kumpel Rosamund, Daniel Tsai. Daniel i Rosamund mieszkają razem od lat, są bliskimi przyjaciółmi i nauczyli się – ona z miłością, on z rezygnacją – znosić kaprysy magicznego domu (stupid, temperamental Disney shack, mówi Danny ze złością), w którym żyją. Dom robi różnego rodzaju numery – od zafarbowania szynszyli permanentnie na fioletowo przez zniknięcie brwi jednej z córek Rosamund aż po zafundowanie mieszkańcom Dnia Świstaka. Tylko czy to był rzeczywiście taki złośliwy przypadek, czy też może dom przy Arden Lane 14 miał swoje własne plany? Albo wręcz – chciał pomóc właścicielce? Bo zamknięta w pętli czasowej Rosamund – za każdym razem, kiedy się głośno odezwała, cofała się do chwili, kiedy Danny zadaje jej pytanie “Did worlds collide?” – musi przemyśleć pewne rzeczy. Przetrenować. Podjąć decyzje. I chyba zrozumieć, że pewne relacje w jej życiu mogłyby być jeszcze lepsze. Ten tekst jest, jak już wspominałam, pogodny i lekko nawet humorystyczny, nie w zgryźliwy sposób, którego Muir z czasem została mistrzynią, tylko po prostu: sympatyczny i miły, trochę zabawny i z happy endem. Przyszłą Tamsyn Muir zapowiada tu głównie zabawa z planami czasowymi i alternatywnymi wersjami rzeczywistości (ale nie doprecyzuję, bo spojlery).
Okładka Lightspeed nr 88 z opowiadaniem Muir. Źródło: strona czasopisma
“The Magician’s Apprentice” to już bardziej Muir, jaką wkrótce poznamy z powieści. Ten retelling klasycznej opowieści (patrz tytuł, to akurat żaden spojler) zawiera już sporo motywów, które będą charakterystyczne dla późniejszej twórczości autorki. Po pierwsze mamy tu więc, mimo pozornie baśniowego sztafażu, zdecydowanie horrorowe tony i klimat. Cherry Murphy, nastolatka, jest uczennicą czarnoksiężnika, choć, kiedy czyta się tekst, chwilami ma się wrażenie, że jest raczej “wychowanką” kogoś pokroju Humberta Humberta (Lolitai zostaje zresztą explicite przywołana w tekście, wymieniona wśród lektur bohaterki), a momentami nie sposób nie wspomnieć Leona zawodowca. Cherry to pierwsza z nastoletnich postaci , które Muir chętnie czyni swoimi głównymi bohater(k)ami. Takimi trochę zbuntowanymi, mocno niedorosłymi i niekoniecznie poważnymi, obsesyjnymi, a przy tym często obarczonymi problemami i decyzjami nie na swój wiek kilkunastoletnimi dziewczynami (rzadziej chłopcami) są później główne postacie i w opowiadaniu “Chew”, i w nominowanym m. in. do World Fantasy Award i Nebuli “The Deepwater Bride”, a także, przede wszystkim, w obydwu powieściach. Muir bardzo sugestywnie pokazuje tu, jak pan Hollis, mistrz-czarodziej, kształtuje swoją uczennicę, zadając jej nie tylko ćwiczenia z magii, ale i lekcje literatury i sztuki; jednocześnie jednak przygotowuje ją przede wszystkim do ceny, jaką się za magię płaci, a u Muir, żeby nie spojlować za bardzo, magia znajduje się zupełnie niedaleko od takich zjawisk, jak, powiedzmy, wampiryzm: są pewne, nazwijmy to może tak, wydatki energetyczne, które uzupełnia się trudniej niż inne. Kluczem do sukcesu tego tekstu – bo on jest udany, wciągający i przynajmniej mnie zaskoczył rozwiązaniem – jest wybór bohaterki/perspektywy narracyjnej. Ponieważ wydarzenia widzimy z punktu widzenia Cherry, która narratorką jest lekko niewiarygodną, choćby dlatego, że jej nauczyciel zdecydowanie nie wszystko jej wyjawia i jej wiedza o świecie jest niepełna, a priorytety, jak to u nastolatki, niekoniecznie logicznie dobrane – autorka może prowadzić czytelnika przez świat swoim tempie, pewnie rzeczy skutecznie przed nim ukrywając i budując w ten sposób napięcie aż do finałowego ujawnienia, co Cherry będzie musiała zrobić, żeby wreszcie przestać być głodna.
Okładka Nightmare Magazine ze stycznia 2013; w tym numerze okazało się opowiadanie “Chew”. Źródło: Amazon.
“Chew” to opowiadanie z roku 2013, opublikowane w Nightmare Magazine; jako jedyne ze znanych mi tekstów autorki osadzone jest w konkretnych historycznych realiach (w pewnym sensie “The Woman in the Hill” też ma określoną datę, ale tam chodzi raczej o skojarzenia z czasem akcji Lovecrafta, tu natomiast historia jest kluczowym kontekstem). Muir wpisała swoją fabułę w historię II wojny światowej, odwołując się do fali gwałtów wojennych w Stuttgarcie w okresie tuż po zakończeniu wojny. Pogłoski (potwierdzone w części zeznań) wiązały te akty przemocy z francuskimi kontyngentami, głównie tymi z Maroka i Tunezji, ale inne armie także nie były bez winy. Wspominam o tym, gdyż ten motyw pojawia się w tekście: jedyna osoba dyskutująca ataki na kobiety, ojciec głównego bohatera, w oczywisty sposób wini obco wyglądających Tunezyjczyków i Marokańczyków; że winnym może być biały Amerykanin, nie przychodzi mu do głowy. Tekst napisany jest znowu z perspektywy niewiarygodnego narratora, i znowu jest nim nastolatek, choć może tu raczej jeszcze trochę młodszy dzieciak, taki dwunasto-trzynastoletni. Anton, syn pracownika szpitalnej kostnicy, jest Niemcem w świeżo zdobytym przez aliantów Stuttgarcie. Ojciec, ewidentnie wychowujący go samotnie, nie ma nic przeciwko temu, że w wolnych chwilach chłopak kręci się przy amerykańskich żołnierzach, a konkretnie przy jednym: młodym, wesołym, częstującym gumą do żucia chłopaku. Pewnego dnia Anton przypadkiem zauważa dziwne zachowanie swojego Amerykanina, który robi coś przerażającego z jakąś obcą kobietą w opustoszałym miejscu za zamkniętą fabryką… a potem ta sama kobieta trafia w ręce ojca chłopca. Do kostnicy. Amerykanin Antona jest gwałcicielem i mordercą, a sam Anton, powoli zaczynający rozumieć, co się stało, używa jego daru – gumy do żucia, którą uwielbiał – by, nie do końca wiedząc, co robi, odwrócić to, co się stało. Muir w “Chew” ogrywa klasyczny dla grozy motyw zombie, pożerających ludzi, wpisując go jednak w historię zemsty – a może nawet nie zemsty, a sprawiedliwości. Efektownie buduje w tekście nastrój makabry i grozy. Anton ucieka przed prawdą zbrodni i kary za nią, ale też przed wojenną codziennością, którą widywał całe dzieciństwo, w fantazje o tym, że za zniszczenie dookoła odpowiadają potworne, gigantyczne mrówki, które wyobraża sobie jak kosmitów z awanturniczej fantastyki tamtych czasów. Potwór z komiksu / opowieści jest w końcu bezpieczny i oswojony przez wyobraźnię w porównaniu z koszmarem tego, co się dzieje i działo dookoła. Zwłaszcza kiedy do wojny i zabójstwa dojdzie niesamowitość, a zamordowana przez żołnierza dziewiętnastoletnia Elke powstanie, by szukać zemsty. Skupienie na perspektywie Antona sprawia, że ta historia nabiera dodatkowej siły: on nie musi rozumieć, co się stało z Elke, żeby wiedzieć, że spotkała ją krzywda i mieć poczucie, że powinien pomóc, a jednocześnie – sam też jest przecież dotknięty i przerażony tym, co się dzieje, tak zbrodnią, jak i karą. Wybrana przez Muir perspektywa narracyjna dodaje jednocześnie tekstowi oryginalności: grając tematami i motywami obrobionymi przez literaturę grozy i fantastykę od dawna (zombie!), poruszając temat ugruntowany w historii, autorka ujmuje go od nieoczekiwanej strony. Emocjonalnie tekst jest ciemny, ciężki i ponury – inaczej niż w większości tekstów Muir nie ma tu sarkastycznych komentarzy ani postaci radzących sobie z paskudnym światem przy pomocy ironii i nastolatkowego przekonania o tym, że w swoim geniuszu jakoś dadzą sobie radę. Jest za to body horror, oszczędnie (choć nie mniej przez to przerażająco) opisana makabra i wiarygodny główny bohater.
“Union” to opowiadanie z magazynu Clarkesworld z roku 2015. Autorka w którymś z wywiadów powiedziała, że jest z tego tekstu szczególnie dumna, i trochę trudno się jej dziwić, bo to opowiadanie, które pokazuje jej możliwości w więcej niż jednej konwencji. “Union” oscyluje między SF – akcja osadzona jest w rolniczej kolonii gdzieś na peryferiach świata z zaawansowaną technologią) a weirdem. Z tej ostatniej konwencji wywodzi się sam kluczowy koncept: żony, wyhodowane zroślin i przydzielane przez instytucje rządowe kolonistom. Autorka w sposób charakterystyczny dla weirdu nie udziela nam szczegółowych informacji, kim są żony i skąd się biorą. Czy są genetycznymi hybrydami? Jak powstają? Jak rodzą dzieci – bo że rodzą, to wiemy?). O tym wszystkim nie dowiemy się z opowiadania. Muir nie zostawia za to wątpliwości co do faktu, jak są traktowane. Żony są zasobem – przydziela je rząd (nie za darmo, o nie!), a społeczność wydziela im obowiązki, związane zarówno z rodzeniem i wychowaniem dzieci, jak i z pracą na roli. Z prawami gorzej – trudno powiedzieć, czy żony w ogóle jakieś mają, czy są traktowane jako członkinie społeczności, czy jako własność. Kiedy miejscowość dyskutuje pogłębiający się problem żon, pojawia się lęk przed tym, jak władze zareagowałyby na ewentualne akty agresji, ale też uwaga, że oskarżyć mieszkańców kolonii można by było głównie o uszkodzenie własności. Przy czym uwaga: Muir nie ustawia tu konfliktu na linii “męskie versus żeńskie”, bo w kolonii Franckton żyją zarówno mężczyźni, jak i kobiety, a żony zostają przydzielone i jednym, i drugim; nie jest to więc grubo ciosana metafora, powiedzmy, aranżowanych małżeństw, tylko opowieść grozy, w której bynajmniej nie wszystko jest jasne. Nie jest, bo zagrożenie, jakie niosą ze sobą żony, jest prawdziwe: coś dzieje się wokół nich, coś obcego i dziwacznego, plony marnieją, a zwierzęta gospodarskie umierają. Ale czy to działanie jest celowe? Czy wynika ze złych zamiarów, czy też jest tylko efektem ubocznym natury żon, nieludzkiej i niezrozumiałej? No i – co społeczność może w takiej chwili zrobić, żeby się ratować? Co mogą zrobić, żeby się ratować, żony? W efekcie nie dostajemy opowieści z morałem, a niejednoznaczną i dość otwartą, jak chodzi o zakończenie, historię trochę jak ze złego snu, z zakończeniem, które niczego nie kończy, a jednocześnie – coś czytelnikowi mówi o ludzkiej naturze i jej skłonności do nie-widzenia tego, co niekomfortowe i nie z tego świata.
Dla Tamsyn Muir horror i literatura grozy są naturalnym punktem wyjścia i tą konwencją, która jest pisarce, patrząc po wywiadach, szczególnie bliska. Trudno się więc dziwić, że spróbowała swoich sił także w tekstach inspirowanych twórczością H. P. Lovecrafta. Dla antologii Dreams from the Witch House: Female Voices of Lovecraftian Horror Muir napisała opowiadanie “The Woman in the Hill”, przedrukowane potem w 2017 przez Nightmare Magazine. “The Woman in the Hill” można bez chwili wahania nazwać Lovecraftowskim pastiszem, nawet mimo że nie padają w nim typowe dla autora “Koloru z przestworzy” frazy i formuły, a i wzmianek o przedwiecznych bóstwach z odległych eonów też brak. Muir za to odtwarza w swoim tekście fabularny schemat typowej opowieści spod znaku Lovecrafta i jego naśladowców. Dostajemy więc ramę narracyjną w postaci listu niejakiej Caroline B. do przyjaciółki, doktor Dorothy L., z domknięciem zewnętrzną informacją-dopiskiem, że podobnie jak wszystkie inne bohaterki, doktor L., adresatka, także zaginęła. Sam list dotyczy kolejnych dwóch kobiet – zaginionej wcześniej Alice N. i zaprzyjaźnionej z autorką listu Elizabeth W. Taka konstrukcja – opowieść osoby X o tym, jak tragiczne wydarzenia związanie z osobą Y pchnęły ją na drogę poszukiwań zakazanej prawdy, często z informacją od narratora / z zewnątrz, potwierdzającą dalsze losy autora listu (losy, dodajmy, niewesołe) – u Lovecrafta pojawia się dość często; opowieść często przyjmuje formę listu lub pamiętnika / notatek. Akcja, podobnie jak w wielu tekstach Lovecrafta, dzieje się w czasach współczesnych pisarzowi z Providence (1908), i choć zamiast w Nowej Anglii osadzona jest w ojczyźnie Muir, Nowej Zelandii, kolonialny klimat jest poniekąd podobny: bohaterkami są kobiety z klasy wyższej i średniej, a wzmianka o rdzennych mieszkańcach pojawiają się najpierw w kontekście zagrożenia ewentualnym atakiem z ich strony. Z typowo Lovecraftowskimi motywami Muir pogrywa sobie również w opisie tajemniczego portalu wśród wzgórz i otaczających go dziwacznych płaskorzeźb. Portal przyciąga i fascynuje; kolejne bohaterki nie mogą oprzeć się pokusie, by wejść do środka. No właśnie, bohaterki. Tu jest główna różnica między Lovecraftem a jego pastiszem u Muir. U niej wszystko rozgrywa się w kobiecym świecie. Bohaterki – Alice, Elizabeth, Caroline, wreszcie, czego dowiadujemy się nie wprost z dopisku, Dorothy – nie mogą, podobnie jak Lovecraftowscy bohaterowie, oprzeć się pokusie zajrzenia za drzwi, za którymi jest COŚ. I lepiej, żebyśmy się nie dowiedzieli, co. Swoista forma szaleństwa, które spada na bohaterki w wyniku eksploracji tego, co za drzwiami, też jest bardzo w stylu Lovecrafta. Muir nie potrzebuje Czarnej Kozy z Lasu, żeby ograć skojarzenia, które chce nam zasugerować. Widać w tym opowiadaniu już pewne motywy, które wrócą, przetworzone, w Gideon the Ninth. Zamknięte drzwi, za którymi czai się upiorna zagadka. Kolejne postacie znikające, jak w fabułach Agathy Christie. Dziewczyny i kobiety jako główne postacie w takich gatunkowo fabułach, jakie kiedyś pisano dla bohaterów. A jednocześnie ten tekst nie jest tylko przekładaniem znanych klocków, bo autorka dokłada swoje własne pisarskie ja do udanego pastiszu, a motywy, które pojawiają się w tym tekście, wrócą później w powieściowej twórczości autorki.
Najlepiej jednak Muir-przyszłą autorkę Gideon the Ninth, widać w nominowanym do Nebuli, World Fantasy Award i paru innych nagród tekście “The Deepwater Bride“. Jest to jedyne z recenzowanych tu opowiadań, które nie jest za darmo osiągalne w internecie – ukazało się w roku 2015 w Fantasy and Science Fiction (nr 07/08). Tu także, jak w kilku recenzowanych powyżej tekstach, bohaterkami głównymi są młode dziewczyny. Hester Blake jest szesnastolatką – taką prawdziwą, pełną poczucia wyższości wobec świata i rozpaczliwej nieadekwatności jednocześnie, w tej samej chwili znudzoną i zafascynowaną światem, mieszkającą w małym nadmorskim miasteczku, gdzie razem z ciotką zajmuje się obserwowaniem znaków zapowiadających nadejście mrocznych pradawnych bóstw z morza. A konkretnie jednego, który wyłoni się z otchłani, zniszczy kawał świata i będzie szukał małżonki. Aha, bo Hester razem z ciotką są wieszczkami: zajmują się obserwowaniem i notowaniem obecności w świecie istot, które są rodem prosto z Lovecrafta. Muir bardzo efektownie ogrywa tu, podobnie jak w “The Woman in the Hill”, Lovecraftowskie skojarzenia, tym razem jednak robi to mniej poważnie, mniej dramatycznie, niż w analizowanym poprzednio opowiadaniu – no i tu jej bohaterki stoją nie tyle na miejscu Lovecraftowskich bohaterów, co czarnych charakterów: należą do prastarej rodziny, w linii żeńskiej dokumentującej od lat obecność pradawnych bóstw, ba, wręcz związanych z nimi swoistym paktem. Ciotka zna swój los i wie, że jej śmierć jest blisko; niepokoi ją tylko fakt, że nigdy, w żadnym przebłysku, nie zobaczyła, jak umrze Hester. Tymczasem Hester stawia sobie za punkt honoru wytropienie, przy pomocy znaków i omenów, trywialnych jak fusy z kawy i upiornych jak truchło rekina na drzewie, po kogo przyjdzie podwodne bóstwo. Poszukiwania wkrótce wskazują na nastoletnią blondynkę w koszulce One Direction. Rainbow (jakże inaczej mogłaby mieć na imię!) jest kompletnym przeciwieństwem Hester, ale jakimś cudem klasowa nerdka i klasowa gwiazda (bo tak niewątpliwie podzieliłyby się rolami w szkole) zaczynają się dogadywać coraz lepiej i są sobą coraz bardziej zafascynowane. A tymczasem znaki wskazujące na nadejście podwodnego bóstwa są coraz intensywniejsze… To jest szalenie udane, moim zdaniem, opowiadanie, i to nie tylko dlatego, że Muir bardzo efektownie buduje tutaj finałowy twist. Najbardziej chyba lubię w tym tekście to, jak Lovecraftowskie motywy są tu połączone z udanym i, moim zdaniem, w stu procentach wiarygodnym ukazaniem nastolatek. A że przy tym Muir tu chyba po raz pierwszy na aż taką skalę ogrywa swoje cięte, sarkastyczne poczucie humoru i umiejętność ukazania narodzin nastoletnich uczuć – kłopotliwych, niepewnych, czasem histerycznych, ale wcale przez to nie mniej prawdziwych – mamy tu już zapowiedź wszystkich jej najmocniejszych stron. Marudne nastoletnie lesbijki stają twarzą w twarz z Wielkim Przedwiecznym? Serio, chcecie to przeczytać! Plus, jest tam jeszcze jeden błyskotliwy pomysł, ale jak go sobie chcecie zespojlować, to zajrzycie na anonimowy komentarz pod mini-recenzją opowiadania, ten z godziny 08.57.
Okładka Fantasy and Science Fiction z opowiadaniem “Deepwater Bride”. Źródło: Goodreads
Z krótkich tekstów Muir został mi tylko jeden – “The Mysterious Study of Doctor Sex”, ale jako że ten tekst wiąże się bezpośrednio z cyklem powieści Muir, wspomnę o nim przy recenzji Harrow the Ninth. No i mam nadzieję w najbliższym czasie napisać podobną notkę o którymś innym z ulubionych nowych twórców – najpewniejszą kandydatką jest Arkady Martine.
Długo mnie tu nie było, ale też długo w tym roku czekaliśmy na nominacje do Nagrody im. Janusza A. Zajdla. Dzisiaj w końcu dostaliśmy wyniki – i chciałabym je w kilku słowach skomentować.
Opowiadania
Z opowiadań bardzo, ale to bardzo cieszę się z nominacji dla “Świętych z Vukovaru” Krzysztofa Rewiuka i Krzysztofa Matkowskiego – to jedno z moich dwóch ulubionych opowiadań roku 2020, a że to drugie nie dostało nominacji, sprawa mojego głosu w tej kategorii jest jasna :). Więcej o tym tekście pisałam tutaj.
Krzysztof Rewiuk rozbił w tym roku bank – ma poza tą współdzieloną dwie samodzielne nominacje, i tak się składa, że oba te teksty znam. “Al”, pochodzący z Fantazmatowego zbioru Zbrodnia doskonała, to tekst rzetelny i jak zwykle u tego autora napisany z dużą warsztatową swobodą; czytałam z przyjemnością, ale mnie nie zachwycił – może dlatego, że urywa się w najciekawszym dla mnie miejscu? Bardziej podobała mi się lekko pastiszowa “Córka poławiacza żachw”, znana z tomu Weird Fiction po polsku 1(hej, jest tam też mój tekst!), nagrodzona swego czasu na portalu Nowej Fantastyki.
Za rzecz dla polskiej fantastyki dobrą uważam fakt, że nominacje, choć zdominowane przez jednego autora (2,5 /5), są różnorodne, jak chodzi o miejsca publikacji – jest i Nowa Fantastyka, i darmowa antologia Fantazmatów, i pokonkursowa książka weirdowa wydawnictwa Phantom Books, i antologia świąteczna W.A.B. Jest też, i bardzo mnie to cieszy, tom Harde Baśnie Wydawnictwa SQN. Nominacji z tego tomu doczekał się “Sen nocy miejskiej”, udane urban fantasy Magdaleny Kubasiewicz. Sama, przyznam, pewnie nominowałabym poetyckie i efektowne “Róże świętej Elżbiety” Agnieszki Hałas, a przede wszystkim – wstrząsające “Idzie, powtarzał wiatr” Marty Kisiel, tekst, który dla mnie jest arcydziełem polskiej fantastyki. Niemniej cieszę się, że tekst z tego tomu znalazł się w stawce – autorki Hordy są w polskiej fantastyce zjawiskiem nieco innym od jej typowego, wyznaczanego przez Fabrykę Słów z jednej, a klasyczną fantastykę pod znaku Michała Cholewy i Roberta Wegnera z drugiej strony, oblicza. Miejsce jest na wszystkie te zjawiska, ale docenienie tych trochę innych bardzo mnie cieszy.
Jedynym opowiadaniem ze stawki, którego jeszcze nie czytałam, jest “Gdzie Mikołaj nie może… tam diabła pośle” Katarzyny Bereniki Miszczuk. Przyznam, że się dość paradoksalnie cieszę z tej nominacji – paradoksalnie, bo Miszczuk to bardzo nie moja autorka, jej proza jak dotąd do mnie kompletnie nie trafiała. Niemniej, to jedna z tych popularnych twórczyń fantastyki, które istnieją jakoś obok fandomu (czymkolwiek fandom jest) – i cieszy mnie, że w tym fandomowym / nagrodowym obiegu zaistniała, bo jeśli w proces nominowania i czytania nominowanych wkręcą się nowe osoby, które do fantastyki trafiały innymi drogami – w tym, przez inne czytelnicze doświadczenia, to będzie to zawsze coś dobrego. Nawet jeśli tekst jest nie dla mnie.
Jak chodzi o powieści, ogromnie się cieszę z nominacji dla Trzeciej części człowiekaKrzysztofa Matkowskiego. Entuzjastycznie zrecenzowałam tę powieść dla Esensji, autora uważam za ogromnie utalentowany, cenny nowy głos w polskiej prozie fantastycznej i bardzo się cieszę, że znalazł się wśród nominacji w dwóch kategoriach. No i ma mój głos 🙂
Nominacja dla V tomu Teatru wężyAgnieszki Hałas tak naprawdę powinna była być nominacją w nieistniejącej u nas, a znanej m in. z nagród Hugo kategorii “cykl powieściowy”. Autorce nominacja w tej kategorii należała się dawno, bo jej seria o Krzyczącym w ciemności stała się dla polskiej dark fantasy jednym z kluczowych tekstów i wydaje się, że mainstream polskiej fantastyki zaczął w końcu dostrzegać, że dość niepostrzeżenie Agnieszka Hałas wyrosła na polski autorytet w dark fantasy.
Marta Kisiel dostaje nominacje i nagrody Zajdla dość regularnie – i dobrze. Cenię jej pisanie za to, że Kisiel sięga po mniej oczywiste inspiracje, nie boi się zestawiania swoich fantastycznych pomysłów i postaci z codziennością ani wybierania na bohaterów tak zwanych zwykłych ludzi (co na przykład może oznaczać, że bohaterka będzie używać obciachowego pseudonimu i zachowywać się nie najmądrzej); mnie również bardzo pasuje jej język i styl, który lokuje się gdzieś na przecięciu między Chmielewską a Sapkowskim. Płacz to też tekst kontynuujący wcześniejsze powieści, dobrze pokazujący specyfikę pisania autorki, jej mocne (umiejętność ogrywania emocji czytelnika, łączenia tragizmu z komedią, błyskotliwą sprawność językową, umiejętność budowania wiarygodnych wizerunków postaci) i słabsze (czasami urwane, niedociągnięte wątki) strony.
O Pieśniach ChołówMacieja Głowackiego (i o jego wydawcy), przyznam, usłyszałam dziś po raz pierwszy – to będzie ta powieść, którą muszę nadrobić.
Czego mi zabrakło w tej kategorii? Polskiej grozy i weirdu. To był dla tych konwencji dobry rok i przyznam, że trochę mnie dziwi brak w zestawieniu Wojciecha Guni, Jakuba Bielawskiego czy debiutującego Łukasza Krukowskiego.
Cóż, pozostaje tylko jak co roku zgłosić się do akcji Zew Zajdla, doczytać zaległości i zagłosować!
Arkady Martine, A Memory Called Empire, Tor Books 2019
Oczekując na tom II space opery Martine, przeczytałam jeszcze raz pierwszy, za który autorka dostała nagrodę Hugo, a który ja zaliczam na najciekawszych tekstów przeczytanych w roku 2020. Od początku planowałam napisać o tej powieści, ale to, co znajdziecie poniżej, to bardziej analiza niż recenzja – innymi słowy, będą spojlery. Kto chce krótkiej bezspojlerowej rekomendacji, może przejść na koniec, pod ostatnią ilustrację (mapę imperium Azteków).
UWAGA: Jakkolwiek przeczytałam już część II, A Desolation Called Peace, postaram się nie zamieszczać spojlerów do tej części, może poza tymi, które są już na okładce (na poziomie: że imperium dalej istnieje). Jeżeli ktoś absolutnie nie chce żadnych skojarzeń i podpowiedzi, może też pominąć przypisy w nawiasach, choć one nie są sensu stricto spojlerowe, wskazują jedynie na to, co ma później duże konsekwencje.
Gdyby mnie ktoś zapytał, o czym jest ta powieść, odesłałabym do tytułu. Bo właśnie ten tytuł znakomicie oddaje to, co jest sercem tej historii – w centrum znaczeń tekstu stoją właśnie te dwa problemy, pamięci i związanej z nią indywidualności/tożsamości oraz imperium, z całym ciężarem (a i tego słowa używam tu nieprzypadkowo, o czym później) związanych z tym terminem skojarzeń: dominacji, wielkości, kulturowej hegemonii, brutalności, podboju, trwania i tradycji, przemocy.
Fabularnie A Memory Called Empire wpisuje się przede wszystkim w konwencję space opery, choć widoczne są i inne – Martine w spaceoperową fabułę włącza również motywy i koncepcje cyberpunkowe (koncepcja imago, kluczowa dla akcji powieści), a także kryminalne oraz te typowe dla politycznego thrillera. W stolicy – na stołecznej planecie, tworzącej jedno, gigantyczne miasto – kosmicznego imperium Teixcalaan zjawia się wezwana w trybie pilnym i bez większego przygotowania nowa przedstawicielka dyplomatyczna stacji górniczej Lsel, ambasador Mahit Dzmare. Mahit ma dwadzieścia sześć lat i jest ledwie gotowa do pełnienia swoich obowiązków – co prawda jej kompetencje kulturowe i językowe nie ulegają wątpliwości, zważywszy, że cywilizacja imperium fascynowała ją od dzieciństwa i popchnęła ku studiowaniu z dużymi sukcesami imperialnej literatury, języka i kultury, ale nigdy wcześniej tam nie była; może w teorii znać zasady funkcjonowania dworu, specyfiki lokalnej polityki i jej problemów, ale nie ma pojęcia, jak wyglądają nieoficjalne układy sił w cesarstwie, sekretne sojusze i koterie, nieujawniane cudzoziemcom konflikty…
To znaczy, w teorii nie ma. W praktyce w głowie Mahit, widoczne jedynie jako niewielka blizna na karku, spoczywa wszczepione imago: zapis całej wiedzy i osobowości jej poprzednika na urzędzie, mający dać jej niezbędną wiedzę, której nie mogła zaczerpnąć skądinąd. Praktyka kultywowania linii imago i przekazywania także w ten sposób wiedzy jest wysoko ceniona na stacji Lsel i zazdrośnie strzeżona. W imperium Teixcalaan (teoretycznie) nikt nie wie, że Mahit posiada (też teoretycznie) całość doświadczenia poprzedniego ambasadora, Yskandra Aghavna, którego tajemnicze zniknięcie – a tak naprawdę, jak się dowiemy zaraz na początku, śmierć w wyniku otrucia – spowodowało konieczność wysłania nowej reprezentantki Lsel, natychmiast.
No ale, jak zaznaczyłam powyżej, obie te rzeczy są wysoce teoretyczne. Mahit bardzo szybko przyjdzie się przekonać, że po pierwsze, tajemnica nie jest tajemnicą zupełnie dla wszystkich – wysoko postawiona na dworze funkcjonariuszka, Nineteen Adze, którą łączyła z martwym ambasadorem zagadkowa relacja, przy oględzinach jego ciała bez wahania dotyka dokładnie tego miejsca, w której znajduje się imago. Po drugie zaś – ech, po drugie, na widok swojego własnego martwego ciała zawarta w imago pamięć Yskandra znika. Mahit podejrzewa szok, tym bardziej, że – i to po trzecie – imago i tak nie było takie, jak powinno. Yskandr Aghavn bowiem, z powodów, których nigdy nie wyjawił, złamał obowiązuje na stacji Lsel zasady i od piętnastu lat nie uaktualniał nagrania swoich wspomnień.
W punkcie wyjścia mamy więc Mahit pozostawioną samej sobie na głębokich wodach imperialno-dworskiej polityki, zmuszoną chwytać się wszelkich sposobów, by powstrzymać Imperium przed podbojem jej stacji i włączeniem jej przemocą w struktury Teixcalaan. Pozbawiona wiedzy poprzednika, a na dodatek – oddzielona dwoma miesiącami od chwili jego śmierci (tyle zajęła podróż) i postawiona przed sytuacją polityczną jeszcze inna niż ta, którą zostawił Yskandr, wcale przy tym nie wspierana jakoś specjalnie przez własny rząd, którego machinacje też nie są jej do końca znane, Mahit musi w pewnym momencie podjąć decyzję, komu w skomplikowanej imperialnej machinie – najwyraźniej śmiertelnie chory cesarz, dwoje następców-regentów (starsza już wiekiem de facto przyrodnia siostra imperatora oraz piekielnie ambitny dworzanin Thirty Larkspur), dziesięcioletni klon władcy szykowany na właściwego następcę, zżerany ambicjami One Lightining, yaotlek (naczelny wódz) armii gotowej ruszać na podbój kawałka przestrzeni, w której jest stacja Lsel, kolejni ministrowie i ezuazuacatim, najbliżsi towarzysze cesarza – może zaufać, bo komuś musi.
Jej wybór pada na Three Seagrass, naturalną sojuszniczkę: ambitna i utalentowana, a jednocześnie zafascynowana obcymi (no dobra, nazwijmy sprawę jasno, jak robią to Teixcalaanlitzlim: barbarzyńcami; do tego terminu i tej kwestii jeszcze wrócę) urzędniczka Ministerstwa Informacji została jej wyznaczona jako oficjalna współpracownica z ramienia rządu imperium. Między dziewczynami (Three Seagrass jest pewnie gdzieś w wieku Mahit, co znaczy, że obie są sporo przed trzydziestką) nawiązuje się od razu porozumienie, w którym flirtu i wzajemnego zauroczenia jest co najmniej tyle samo, co politycznej współpracy i zainteresowania innością. Three Seagrass jest w pewnym sensie idealną współpracownicą dla Mahit, wcieleniem – jako poetka, intelektualistka, wierna swemu państwu, a jednocześnie krytyczna i niezaślepiona asekreta (wysoka urzędniczka) – wszystkiego tego, co Mahit zawsze w Teixcalaan fascynowało. Do “drużyny” Mahit szybko dołącza też najlepszy przyjaciel Three Seagrass, młody arystokrata i urzędnik imieniem Twelve Azalea.
Ten obrazek jest całkowicie nieprzypadkowy: glify opisujące państwa tworzące imperium azteckie; źródło: Wikimedia
Problemy, przed którymi staje Mahit – kwestia zapobieżenia przejęciu jej stacji przez imperium, awaria jej imago, zagadka morderstwa Yskandra, polityczne, ale i techniczne problemy w mieście (awarie infrastruktury, problemy z wydajnością; jak tu widać, że Arkady Martine aktualnie zawodowo zajmuje się przestrzenią miejską!) – pozwalają autorce wprowadzić elementy kilku różnych konwencji. Jak już wspomniałam, obok space opery mamy tu elementy cyberpunku, widoczne w kwestii imago i w ogóle moralnych i etycznych uwarunkowań posługiwania się tego rodzaju technologią, także w kontekście planów, jakie miał Yskandr Aghavn wobec cesarza, a sam cesarz – wobec swojego dziecięcego klona. Cała kwestia śmierci Yskandra i odpowiedzialności za nią wpisana jest z kolei w konwencje z pogranicza powieści kryminalnej i thrillera politycznego, bo kwestie otrucia ambasadora Lsel, nagłej a nieoczekiwanej wojny zdobywczej, która może zaowocować podważeniem sukcesji i zdobyciem tronu przez wodza ekspedycji, niespodziewanych błędów w algorytmach zarządzających miastem oraz wewnętrznych konfliktów wśród następców są, wbrew pozorom, połączone. Martine prowadzi nas przez skomplikowany świat imperialnej polityki, dając za przewodniczkę Mahit, której oczyma patrzymy na wydarzenia i widzimy zarówno jej bezradność w sytuacjach, w których w oczywisty sposób nie wie, co ma robić, pozbawiona wiedzy poprzednika, jak i wtedy, kiedy stara się własną odwagą i determinacją osiągnąć swoje cele i przeżyć.
Te wszystkie wątki i konwencje autorka splata sprawnie i umiejętnie, dzięki czemu powieść wciąga i zaskakuje – ale A Memory Called Empire to więcej niż udana i sprawnie napisana space opera z przekonującymi postaciami. Ogromnie podoba mi się zarówno to, jak autorka posługuje się językiem i buduje swój obraz imperium wokół kilku wiodącym metafor i symboli, jak i to, jak zarysowuje kluczową dla siebie opozycję przyciągania i odpychania, fascynacji i odrzucenia, miłości i lęku, jakie w Mahit budzi imperium Teixcalaan.
A ten obrazek, przedstawiający bizantyjskiego patriarchę i wybitnego dyplomatę Jana VII Gramatyka na dworze kalifa, też raczej nie z przypadku. Ilustracja z rękopisu kroniki Jana Skylitzesa przechowywanego w Madrycie, źródło: Wikimedia
Kluczowym konceptem jest w A Memory Called Empire inność i odmienność – odmienność stylu życia, polityki i kultury stacji Lsel, zawieszonej w przestrzeni metalowej konstrukcji, na której wszystko służy konkretnym celom, w tym przede wszystkim przetrwaniu w kosmosie, i rozległego, rozciągającego się pod wieloma słońcami i w kosmicznej pustce imperium Teixcalaan. Mahit Dzmare, mieszkanka Lsel, ale z zawodu i wykształcenia specjalistka od imperialnej kultury i jej wielbicielka, jest łącznikiem spajającym te dwa światy, ale łącznikiem niedoskonałym. Mahit nigdy nie będzie w pełni dwukulturowa, o czym marzyła jako nastolatka: z jednej wychowanie, wpojone na stacji nawyki i zachowania (czuje się niepewnie pod odkrytym niebem, szokuje ją rozlewanie – marnowanie – wody w kawiarni), z drugiej powszechne wśród Teilxalaanlitzim poczucie odrębności od barbarzyńców i kulturowej nad nimi wyższości sprawia, że jako tłumaczka z jednej kultury na drugą jest ona równie niedoskonała, jak niedoskonałe jest uszkodzone i nieaktualne imago Yskandra w jej głowie.
Ale Mahit się uczy, i uczy się szybko: kiedy upewnia się ostatecznie, że i warunki fizyczne (jest za wysoka, za jasna pod względem koloru skóry, ma inne włosy i czoło, niż imperialny ideał urody), i kwestie kulturowe skazują ją na wyróżnianie się, zaczyna to wyróżnianie ogrywać, grać na zmianę barbarzynkę i zasiedziałą mieszkankę, wykorzystywać zarówno swoje kulturowe kompetencje, jak i fakt, że powszechna w imperium lekka ksenofobia i poczucie wyższości sprawi, że przeciwnicy jej nie docenią. Doceniają ją za to współpracownicy – Three Seagrass, sama przecież, przy swojej fascynacji obcymi kulturami, niewolna od uprzedzeń, wielokrotnie mówi jej z podziwem i odrobiną autoironii, że jest clever barbarian. A musi być, bo to, przed czym stoi, to wyzwania, które przerosły polityków starszych i bardziej doświadczonych od niej.
Mahit jest ciekawą i nieoczywistą postacią, bo nie jest wariacją na temat żadnego bardzo konkretnie dookreślonego archetypu. Nie jest chłopczycą ani pięknością, nie jest po prostu Kopciuszkiem na cesarskim balu (dużo za dużo w niej na to determinacji i uporu w dążeniu do celu, od początku, kiedy jako nastolatka zakochała się w kulturze Teixcalaan) ani dziewczynką z naiwnym zachwytem wchodzącą w wymarzony imperialny świat i potem rozczarowaną, że machina imperium ją przeżuła i wypluła (och, ona od początku doskonale wie, jak groźne i obce jest imperium!). Nie jest Jamesem Bondem space opery, radzącym sobie łatwo i bez kosztów ze swojej strony z politycznymi i kryminalnymi problemami, nie jest też jedynie bojącą się imperium i wszędzie widzącą spiski przeciw swojej stacji patriotką. Mahit, choć dobrze wie, czego chce i w co wierzy, ciągle dojrzewa, ciągle się uczy i przekształca. Niezwykle mnie, jako czytelniczkę, satysfakcjonowało to poczucie, że obserwujemy człowieka in statu nascendi, osobę, która na naszych oczach podejmuje trudne decyzje i dorasta – z pomocą przyjaciół – do roli, w którą los ją wepchnął. A przy tym jest ciągle zwykłą dziewczyną, rozważającą z głęboką samokrytyczną niepewnością, co właściwie czuje w obecności swojej miejscowej współpracownicy…
Przy pierwszej lekturze powieści postacią, na której skupiły się moje emocje jako czytelniczki, był jednak – w co najmniej równym stopniu, co Mahit – Yskandr Aghavn, nieuchwytny i pół-obecny zaginiony / martwy ambasador. Nic nie poradzę, lubię takie postacie – zagadkowe, o wielu obliczach, nieprzewidywalnych lojalnościach, nieoczywistej tożsamości i celach. Yskandr, którego pamięć przez chwilę nosi w sobie Mahit na początku powieści – zanim go straci, pozornie po szoku na widok jego martwego ciała, w rzeczywistości w wyniku starego sabotażu – to tylko częściowo tamten mężczyzna: pamięć imago nie zawiera ostatnich kluczowych piętnastu lat, nie zarejestrowała wszystkich tych zmian, do których doszło podczas pobytu Yskandra w imperialnej stolicy, kiedy ambasador Lsel, niewiele przecież wtedy starszy od Mahit, stanął przed wyzwaniami równie dramatycznymi jak te, z którymi musiała sobie później radzić jego następczyni.
Znakomite są te sceny, kiedy po wielu wyobrażonych rozmowach z Yskandrem, którego-nie-ma, po tym, jak chodziła po jego śladach, usiłowała odgadnąć jego decyzje i motywacje, zrekonstruować jego siatkę lojalności i emocji, odkryć, kto mu był przyjacielem, a kto wrogiem, po tym, jak wielokrotnie przeklinała jego nieobecność i obciążenie, jakim się ta nieobecność dla niej stała, Mahit staje w końcu z Yskandrem, metaforycznie, twarzą w twarz. Dzieje się to po tym, kiedy Mahit podjęła ryzykowną decyzję: aby dostać się do wspomnień Yskandra, tego właściwego, tego, którego imago ukradł z martwego ciała, na jej prośbę, Twelve Azalea, postanowiła poddać się eksperymentalnej operacji w nielegalnym gabinecie lekarki bez licencji i kazać wszczepić sobie odzyskane imago w miejsce starego. W długiej sekwencji scen autorka po raz pierwszy od prologu daje nam tutaj, na moment, inny punkt widzenia; przez chwilę niepewna, dopiero po chwili zorientowałam się, że teraz nagle widzę świat oczyma nie Mahit, a Yskandra.
Relacja między tą dwójką, a raczej trójką – Mahit, Yskandrem młodym, po którym zostały jej pojedyncze wspomnienia, i Yskandrem, który pamięta własną koszmarną śmierć – jest jedną z najciekawszych idei w powieści Martine, choć, powiedzmy sobie szczerze, rozwinięciu ulega przede wszystkim w części II, A Desolation Called Peace, którą w trakcie pisania tej notki zdążyłam skończyć czytać. Niemniej, już w A Memory Called Empire widać, jak znakomicie ogrywa autorka dynamikę relację między Yskandrem a Mahit, ich podobieństwa i różnice, to, czemu na testach zgodności wypadli jako idealna para do dopasowania imago i to, co każde z nich jest gotowe – albo niegotowe – zrobić: z miłości do Imperium, do ojczyzny, do konkretnych osób, które darzy uczuciem. Yskandr, dojrzalszy od Mahit, może bardziej cyniczny, na pewno jednocześnie bardziej skłonny do porywów serca i emocji, nieważne: obecny czy nieobecny, ciąży na całej świadomości Mahit i jej losach. Wszystko to, co ją spotyka w imperialnej stolicy, ostatecznie orbituje wokół niego, jego obecności i nieobecności, założenia, że Mahit zna jego sekrety, problemu z tym, że wcale ich nie zna… Nie zmienia to jednak kluczowego faktu: przy całym bardzo skutecznym graniu na zafascynowanie czytelnika zagadkami życia i śmierci Yskandra, Mahit Dzmare napisana jest bardzo zdecydowanie jako samodzielna i działająca bohaterka, nie blada kopia poprzednika i nie nośnik dla jego wspomnień i osoby. Cokolwiek on namotał – i zapłacił za to życiem – ona musi odkręcić i, och, zabiera się za to z uporem i determinacją, które w końcu muszą zaowocować, nawet jeśli ten owoc okaże się, ostatecznie, gorzki w smaku. Pamiętacie ten passus z pieśni XVII Raju Dantego (w. 55-60), którym Guy Gavriel Kay otworzył Tiganę? Tu pasuje równie dobrze:
Naprzód porzucisz najsłodsze kochania: To pierwsza będzie z twych losów przygody Strzała puszczona po łuku wygnania. Poznasz następnie, jakie gorzkie gody Spożywać cudzy chleb; jak uciążliwa Droga wstępować na nie swoje schody. [przeł. Edward Porębowicz]
I gdyby jeszcze Mahit wiedziała, gdzie tak naprawdę jest dom, a gdzie wygnanie! Jestem pod nieustannym wrażeniem tego, jak błyskotliwie Martine ogrywa kwestię tego, co imperium robi z człowiekiem. Bo tak, upiorne imperia zła wysadzające planety (1) bardzo fajnie wyglądają na ekranie, nie przeczę, ale przecież ich siła nie tylko na militarnej przemocy polega.
Statek Imperatora przybywa na Gwiazdę Śmierci w “Powrocie Jedi”
Będzie dygresja, bo chyba jeszcze nie napisałam wpisu bez dygresji. Oprócz bycia specjalistką od klimatu i przestrzeni miejskiej, Arkady Martine (a właściwie AnnaLinden Weller) jest bizantynistką z doktoratem, która naukowo zajmowała się relacjami bizantyjsko-armeńskimi. I to widać, bardzo widać, mówię wam to ja, z zawodu specjalistka od imperium Aleksandra Wielkiego i ekspansywnego Rzymu okresu późnej republiki.
Bo oprócz tego Imperium, które mamy na obrazku (2), są jeszcze takie, jak państwa hellenistyczne, jak Rzym czy Bizancjum. Równie bezwzględne i bezlitosne, napędzane machiną podboju i związanymi z nią zyskami z rabunku, zniewalające i podporządkowujące – ale też imponujące olśniewającą architekturą, podbijające doskonałością swojej kultury, podporządkowujące sobie nie tylko terytorium, ale i serca, dusze, kulturowe i artystyczne wybory nie tylko tych, których podbija, ale też tych niepodbitych, dla których jest centrum, ku któremu grawitują. I nie ma w tym sprzeczności ani nie trzeba wybierać, która z tych wizji imperium jest prawdziwa: obie są prawdziwe i obie tworzą, jednocześnie, obraz tego, co imperium – każde wielkie, realne imperium – robi z ludźmi. I miażdży, i uwodzi. I zniewala, i czaruje. I w jednej i drugiej postaci, zabiera. Podmiot liryczny Potęgi smaku Herberta tak naprawdę miał, paradoksalnie, szczęście: nie dał się skusić komunistycznej retoryce aż nazbyt parcianej i składni pozbawionej urody coniunctivu, ale co by było, gdyby zamiast wnucząt Aurory z pokusą przyszedł Marek Aureliusz? Ze swoją głęboką filozofią, piękną greką, głęboką mądrością rzymskiego intelektualisty – i legionami. A to właśnie jest dokładnie to, przed czym staje bohaterka Martine.
Powtórzmy jeszcze raz: Mahit nie jest naiwną dziewczynką. Już wkraczając do stolicy Teixcalaan, nie ma w sobie idealizmu swojej nastoletniej osoby, marzącej w czasie lekcji imperialnej literatury i języka, że Teixcalaanlitzlim uznają ją za swoją. Ale zetknięcie się z tym, że zawsze będzie barbarzynką – nawet taką, o której więcej niż jedna osoba powie, jaka szkoda, że ty się nie urodziłaś w imperium, byłabyś świetną poetką / oratorką, boli. A może inaczej: bycie taką barbarzynką boli jeszcze bardziej. I ostatecznie kształtuje jej decyzje – nie te polityczne, ale te dotyczące jej własnej przyszłości.
W polityce Mahit stanie przed wyjątkowo trudnymi decyzjami. Jej poprzednik, z powodów łączących te bardzo polityczne i te całkowicie prywatne, obiecał umierającemu cesarzowi sekretną technologię imago, by zrealizować jego wizję – przedłużyć trwanie, móc dalej kierować imperium w stronę nie wojny i podbojów, a pokoju, a w zamian dostać gwarancje dalszej niezawisłości swojej stacji. Z punktu widzenia Lsel to jest zdrada. Z punktu widzenia imperium – a przynajmniej kilku frakcji w tymże imperium – to jest problem. Problem etyczny (Teixcalanlitzlim nie akceptują tego rodzaju wspomagania i w ogóle mają problem z rozumieniem, czym jest taka osoba – jednostką? wielością? (3)), problem polityczny (wieczny nieumierający cesarz, zawsze ten sam, na tronie – jak wam to brzmi?), a dla niektórych osób na dworze także problem osobisty, bo to imago miałoby być wszczepione nie przygotowanemu na to psychologicznie młodemu dorosłemu, jak na stacji Lsel, tylko dziecku: dziesięcioletniemu klonowi imperatora. A to oznacza, że osobowość dorosłego całkowicie zdominowałaby chłopca: Eight Antidote zniknąłby zupełnie, a w jego ciele rozgościłby się i opanował je zmarły-ale-żywy Six Direction. Yskandr zrobił to przynajmniej po części, by ratować niepodległość swojej stacji. Mahit, żeby osiągnąć ten sam cel, będzie musiała zrobić coś równie niebezpiecznego i politycznie niejednoznacznego: stanąć po jednej ze stron podczas zamachu stanu, wplątać imperium w wojnę.
Mahit nie jest sama – i nie zmaga się tylko z tym, że jak barbarzynkę traktują ją tradycjonaliści i dworscy oficjele. Jednym z tych rozwiązań, które mnie u Martine zafascynowały, było to, jak wplata kwestię relacji obywatel / nie-obywatel w historię przyjaźni i wzajemnej fascynacji Mahit i Three Seagrass.
Three Seagrass, zdolna i ambitna, poetycko utalentowana, zakochana we własnej kulturze idealna obywatelka imperium, jest jednocześnie wymarzoną przyjaciółką Mahit, taką, jaką sobie wyobrażała na lekcjach języka i kultury imperium w nastoletnich czasach. Ta szybka przyjaźń – właściwa akcja A Memory Called Empire trwa raptem parę dni! – i rodząca się jednocześnie z nią wzajemna erotyczna fascynacja jest jednocześnie emblematyczna dla wszystkiego tego, co Mahit odczuwa w kontakcie z kulturą Teixcalaanlitzlim, a Three Seagrass – w zetknięciu z barbarzyńcami.
One obie, jak tak o tym pomyśleć, reprezentują najlepsze cechy światów, z których pochodzą, z dodatkiem jednak sporej porcji cech już typowo indywidualnych. Mahit Dzmare jest niezależna i ambitna, jak jej stacja, i jak ona, choć (Mahit dobrowolnie, Lsel niekoniecznie) weszła w orbitę przyciągania imperium, nie odda się mu całkowicie: nie zaakceptuje roli clever barbarian, uroczej, bystrej i dającej się kochać, z lekką pobłażliwością traktowanej cudzoziemki. A tego z kolei nie może (fundamentalnie, ideowo nie jest w stanie pojąć) Three Seagrass, która jest bystra i zdolna, która naprawdę, serio, uwielbia barbarzyńców, nieba by im przychyliła i z rozkoszą patrzyła, jak biorą i dzielą się jej kulturą: jak uznają za naturalnie lepsze i godne naśladowania jej wygodne miasto, jej elegancki styl życia, jej wyszukaną literaturę, urok wszechobecnej zieleni i kwiatów, piękno architektury i strojów. Która z zachwytem patrzy na to, jak Mahit pięknie mówi w jej języku, jak blisko (ale tylko blisko, nigdy do końca!) jest bycia pełnym człowiekiem, a to znaczy: Teixcalaanli. A jednocześnie Three Seagrass naprawdę szczerze za nią przepada, jest, co Mahit absolutnie docenia, jej życzliwa i bardzo ją ceni, ryzykuje dla niej życie i karierę, poświęca bardzo dużo, a jest gotowa oddać i więcej – tu nie ma prostego rozwiązania “Zakocham się i zrozumiem, zakocham się i odrzucę cały bagaż kultury i wychowania”; nie ma, bo to – nic, nawet zakochanie – tak nie działa.
Udało się autorce napisać relację bohaterek naprawdę świetnie, pokazać je jednocześnie jako sympatyczne, budzące pozytywne emocje czytających, pozytywne bohaterki – które jednak obie, zwłaszcza Three Seagrass, uwikłane są w uwarunkowania polityczne, społeczne i kulturowe, które je ukształtowały. Na końcu, kiedy Mahit odchodzi – pół-odchodzi, prosi o urlop, teoretycznie zawsze może wrócić, po tym, jak pomogła zasiąść na tronie nowemu cesarzowi, nie jest już do końca ambasadorką, ale też nie całkiem przestała nią być – jej sytuacja skojarzyła mi się niezwykle mocno z tym, co przeżywa Genly Ai w Lewej ręce ciemności Ursuli K. LeGuin, już pod koniec, kiedy przyjeżdżają po niego przedstawiciele jego własnej kultury:
But they all looked strange to me, men and women, well as I knew them. (…). They looked like a troupe of great, strange animals, of two different species; great apes with intelligent eyes, all of them in rut, in kemmer… (4)
Genly, po czasie spędzonym wśród obcych na Gethen, nie jest, przynajmniej chwilowo, w stanie zidentyfikować się ani z Getheńczykami, od których różni się biologicznie, ani ze swoimi. Mahit zrobiła sobie coś podobnego, choć w jej przypadku kluczowe są czynniki kulturowe. Nie jest i nigdy nie będzie prawdziwą mieszkanką Imperium; Lsel, z której pochodzi, daje jej szansę na powrót do domu, ale sama Mahit nie wie, przy pełnej politycznej lojalności wobec swoich, czy to jeszcze będzie / kiedykolwiek był, kulturowo, jej dom. Przyznam, że miałam wielką nadzieję, że autorka zechce pogłębić ten temat w II tomie (5).
I kolejna zupełnie nieprzypadkowa ilustracja; źródło: wikipedia
Dwa razy w tym tekście już przymierzałam się do opisania wizji imperium w powieści Martine i dwa razy zmeandrowałam na kolejne dygresje, ale w końcu przyszła pora zmierzyć się z jednym z najlepiej przez autorkę przemyślanych konceptów: imperium Teixcalaanli.
Na pierwszy rzut oka słownictwo, religia, pismo, rytuały Teixcalaanlitzlim wskazują na inspiracje imperium azteckim, i one tam tam niewątpliwie są. Widoczne są w efektownych, starannie zaplanowanych detalach. Kolibry w pałacu. Glify, w odróżnieniu od alfabetycznego pisma Lsel. Przelewanie krwi – zazwyczaj tylko paru kropel, ale, och, jak zaświadcza jedna z kluczowych scen, nie zawsze, nie zawsze – w ofierze za sukces lub powodzenie albo w momencie przysięgi, ale też twarze wodzów-triumfatorów, pomazane krwią własną i wrogów. Rola wojny w aklamacji wodza-cesarza. Woda i kwiaty, wszechobecne.
Woda i kwiaty, zwłaszcza te ostatnie, stanowią jedną z trzech kluczowych metafor, których Martine używa do opisu imperium. Dosłownie i w przenośni, kwiaty są wszędzie, wypełniają przestrzeń wokół Teixcalaanlitzlim, ich język, metaforykę ich poezji. Dla Mahit, wychowanej na stacji kosmicznej – metal, szkło i plastik, trzydzieści tysięcy ludzi wepchniętych w ciasną przestrzeń, oddzielonych cienkimi ścianami od kosmicznej pustki, oglądających słońce, ale nie błękit nieba – te kwiaty i zieleń symbolizują z jednej strony pokusy imperium, z drugiej – jego status jako czegoś, co po prostu stać na taki luksus. Stać, bo w drodze podbojów posiadło niejeden glob, którego bogactwa, w tym kwiaty i zieleń, służą teraz jako dekoracja, jako symbol piękna i elegancji imperium jako takiego.
Ale jest też druga strona i druga sfera symboliczna konsekwentnie używana przez Martine do opisu Teixcalaan. Kły. Kły i paszcze i krew. Czytając, zaznaczałam te wszystkie fragmenty (i nazbierałam kilkadziesiąt), w których mowa jest o pożeraniu, rozszarpywaniu, wykrwawianiu przez imperium podbijanych terenów. Wykrwawianiu dosłownym, ale może i częściej – symbolicznym. Stacja Lses postrzega zwróconą na siebie uwagę Teixcalaan jako potworną, pełną zębów paszczę, wojenne statki imperium zwracają ku wrogom paszcze dział, imperium pożera wszystko na swojej drodze. To jest szalenie trafiona metafora, nawet – a może zwłaszcza – w zderzeniu z wizją imperium, jaką widzimy. Imperium, w którym od osiemdziesięciu lat panuje pokój. Nie przyłączono przemocą nowych ziem. Nikogo, może poza rebeliantami w peryferyjnych układach (a o nich, w przekazach publicznych, a już zwłaszcza tych zagranicznych, za dużo się nie mówi) nie masakrowano. A jednak, imperium jest, było i pozostanie wielkim wyrównywaczem, pożeraczem lokalnych kultur i tradycji. Nieprzypadkowo Mahit nie zna rodzimych komiksów ani popkultury: nigdy jej przecież nie interesowały, miała pod ręką ciekawsze i bardziej wysublimowane projekty imperialnej cywilizacji.
I one takie są – są ciekawsze i bardziej wysublimowane, tak jak dla mnie ciekawsza zawsze będzie na przykład popularna muzyka brytyjska od polskiej, w której prawie nigdy nie mogę znaleźć nic dla siebie. Choć, w odróżnieniu od Mahit, szukałam. Martine tego nie ukrywa: urok imperium także na tym polega, że jest piękne, jest bogate, wygodnie się w nim żyje, państwowy sponsor pozwala rozkwitać artystycznym talentom, pozycja mocarstwa daje czas i możliwości na rozwój kultury. I tak, imperium jest jednocześnie jak słońce, wokół którego krążą na orbicie inne kultury, ale i jak czarna dziura, wciągająca wszystko dookoła.
Te metafory nie są przypadkowe – sfera skojarzeń związanych z grawitacją, przyciąganiem, ciężarem, ściągającym coś ku sobie, to trzeci główny typ metafor, używanych przez Martine do opisu zarówno imperium jako takiego – nic dziwnego, Teixcalaanlitzlim widzą siebie jako centrum, by nie rzec pępek, świata – jak i jego przedstawicieli. Ta siła przyciągania, charyzmatyczna moc, skupiająca na sobie uwagę i starania wszystkich, cechuje w powieści także dwójkę władców, tego obecnego i tę przyszłą: Six Direction i Nineteen Adze. Sceny spotkania Mahit z obojgiem, kiedy odczuwa ona, poza swoją, także reakcję Yskandra, nieobecnego świadomie, ale ciągle oddziałującego na jej emocje w chwilach takich, jak te. W chwilach spotkania z ludźmi, których kochał, dla których zdradził, którzy zdradzili jego. Nawet Mahit, spotykająca cesarza, czuje się jak poddana – cóż dopiero mówić o mieszkańcach Teixcalaan. Potęga imperium, moc legendy, jaka za nim stoi, ma moc przyciągania, z którą nie da się walczyć, tak jak nie da się walczyć z prawem fizyki.
W tym miejscu warto wrócić na moment do drugiej inspiracji Martine – do Bizancjum. W odróżnieniu od Azteków, tego źródła nie widać na pierwszy rzut oka, chyba że ktoś siedzi w grecko-rzymsko-bizantyjskiej tematyce (i właśnie dlatego, że w nich siedzę, trochę się uśmiechnęłam, czytając pewną polską dyskusję, w której chwalono powieść m.in. za odejście od zawsze tych samych rzymskich inspiracji w obrazie imperium; pewnie w każdym z nas tkwi coś z Teixcalaanli). Ale jak już się przyjrzeć – tej tradycji bizantyjskiej jest tu mnóstwo, a nigdzie nie rzuca się w oczy tak mocno, jak w rozumieniu różnicy między człowiekiem (obywatelem, kimś wychowanym w tradycji imperium) a barbarzyńcą.
Kim jest barbarzyńca? W greckim rozumieniu, które to bizantyjskie ukształtowało, βάρβαρος [barbaros] to ktoś, kto bredzi, bełkocze, kto – jak nasz Niemiec (niemy) – nie mówi właściwym językiem (6). Innymi słowy – nie-ja. Barbarzyńcy mogą być fascynujący, ba, mogą być wzorcem dla ludów cywilizowanych (jak jest raz czy drugi u Tacyta, z którego autorka zaczerpnęła tytuł II tomu), ale zawsze są obcy. Nie całkiem ludzcy. Nie-barbarzyńskość nie musi oznaczać etnicznej jednolitości – tak imperia Greków i Rzymian, jak i imperium Teixcalaanli, są niejednolite etnicznie i religijnie, ale są częścią tej samej cywilizacji. Cywilizacji, do której dzięki wykształceniu (to też jest bardzo greckie!) Mahit może aspirować, ale której częścią nie jest i nie będzie. Cywilizacja jest światem, a barbarzyńca jest poza nim (podobna jest zresztą idea w cyklu Ann Leckie o Radch).
Ale Mahit jest a clever barbarian i jest świadoma, przez cały czas, że imperialna narracja, jaka ją otacza – to, co jej mówią, pokazują, to, jak przedstawia się jej świat, jak wygląda rzeczywistość – jest właśnie tym, narracją. I nie, nie chodzi tu o jakąś Orwellowską mega-nowomowę, raczej o to, jak kluczową rolę odgrywa literatura i tradycja – nie tylko w imperium, ale na swój sposób, również na stacji Lsel.
I jedna, i druga kultura, opisana przez Martine, ma obsesję pamięci. A także, co równie istotne, obsesję powtarzalności. W imperium ta obsesja powtarzalności wiąże się z kultem i kluczowym miejscem literatury i literatów w świecie tutejszej polityki; a jest to, dodajmy, literatura trochę jak bizantyjska, wyhodowana po części na greckim i rzymskich wzorcu. A więc – ambitna. A więc – uczona, przez uczonych i do uczonych skierowana, wymagająca erudycji, znajomości kontekstu, odczytywania piętrowych, skomplikowanych aluzji i skojarzeń, kodowanych w słowach, frazach, rytmie poezji (yup, dekodowanie takich rzeczy to także mój zawód, nie dziwcie się, że uwielbiam grzebać w słowach). Ta literatura, związane z nią tradycje i skojarzenia, rządzi nie tylko kulturą, ale, w sporym stopniu, także i polityką Teixcalaan. I uważny czytelnik zada sobie pytanie, uważna czytelniczka się zastanowi – czy ta obsesja, to kultywowanie tradycji i przeszłości aż tak się różni od linii imago, praktykowanych na Lsel? (7)
Oczywiście, obywatel/ka imperium zareagował(a)by na to pytanie z oburzeniem: tamtejszy koncept osoby podkreśla indywidualność i pojedynczość, a zrozumienie idei imago i tego, kim jest nosząca je osoba (Mahit? Yskandrem? Mahityskandrem? Kimś jeszcze innym?) zasadniczo przerasta większość imperialnych dostojników – i tak, ten fakt ma kluczowe polityczne znaczenie w obliczu planów Yskandra i Six Direction. Tak naprawdę jednak obie te kultury, i Lsel, i Teixcalaan, żyją zanurzone w przeszłości i tradycji, przynajmniej oficjalnie (8) – i zobaczymy, jak długo jeszcze będzie im się to udawać…
To absolutnie nie jest wszystko, co mam do powiedzenia w kwestii cyklu Arkady Martine. Ale reszta notatek do tej notki, widzicie, reszta pytań i problemów spasuje znacznie lepiej do omówienia A Desolation Called Peace, i tam się znajdzie. A kiedy? Mam nadzieję, że niedługo, bo skończyłam tę powieść czytać wczoraj i nie daje mi spokoju.
(1) Osoby, które przeczytały już sequel, proszę o niekomentowanie tej Gwiazdy Śmierci XD
(2) Abstrahując od jego rozwinięć w fanfikach i innych takich – opieram się to na obrazie Imperium, jaki wychodzi z kanonicznych filmów.
(3) I ta kwestia, pytanie jakie są granice “ty” w waszej kulturze, jest absolutnie do zapamiętania w kontekście II tomu
(4) Cytat po angielsku, bo nie mam polskiego tekstu po ręką
(5) I nie, nie powiem wam, czy to zrobiła
(6) Kolejny problem do zapamiętania
(7) I niech lepiej nie zapomni tego pytania…
(8) Jest takie jedno pytanie, które bohaterowie zadają sobie a propos Sunlit, policji miejskiej, na które w I tomie nie pada odpowiedź, i zastanawiałam się, czy to niedopatrzenie. Zapamiętajcie sobie to pytanie, myślę, że po przeczytaniu będziecie wiedzieć, o które chodziło.
Ekspansja imperium azteckiego; źródło: wikipedia
DLA KOGO: dla osób lubiących space operę, ale skupioną na polityce, nie wojnie. Dla szukających tekstu z cyberpunkowymi konceptami bez typowego cyberpunkowego świata przedstawionego. Dla czytających, zainteresowanych problemami polityki, imperiów, imperialności jako konceptu, zarówno bez prostego podziału na “źli barbarzyńcy, dobra cywilizacja”, jak i “dobra mała kolonia, złe imperium zła”. Dla mających ochotę przeczytać, w tle, naprawdę ładnie i efektownie napisany wątek wzajemnej fascynacji, także romantycznej i erotycznej, dwóch kobiet z różnych kultur. Dla zainteresowanych kreowaniem i wykorzystaniem fikcyjnej literatury jako klucza do mentalności.
W przerwie od pisania bardzo długiego tekścidła analitycznego o cyklu “Terra Ignota” Ady Palmer wracam do Zajdlowych polecanek. O co w tym chodzi i jak głosować – wyjaśniam w poprzednim wpisie z tego cyklu.
Dzisiaj parę słów o tekście autora, którego do tej pory nie kojarzyłam jako pisarza, choć znałam jego nazwisko z przekładów. “Teatr chemiczny” Mateusza Kopacza to jeden z moich ulubionych tekstów ze zbioru Sny umarłych 2020.
UWAGA: Dalsza część analizy zawiera spojlery. Przejdź na koniec (po drugiej ilustracji), po krótką bezspojlerową rekomendację.
Ilustracja na okładce: Tomoki HayasakaA
Mateusz Kopacz, znany tłumacz oraz propagator twórczości H. P. Lovecrafta, napisał dla Snów umarłych jedno z najciekawszych opowiadań w tym w ogóle naprawdę niezłym zbiorku. I jakkolwiek nazwisko autora tekstu przywołuje, bo musi, Lovecraftowskie skojarzenia, tekst pogrywa z ideami i koncepcjami kojarzącymi się z twórczością autora Koloru z przestworzy w sposób niebanalny i nieoczywisty, odwołując się przy tym szeroko i do innych zjawisk z zakresu literatury grozy.
Lovecraftowsko kojarzył mi się w tym tekście przede wszystkim narrator: nawiedzony mizantrop-chemik, obserwujący dramaty życia sąsiadów chłodnym okiem uczonego, przyglądającego się im z pobłażaniem i lekceważeniem, dopóki jego uwagi nie zwróci dziwne zachowanie syna sąsiadów. Ten niemrawy, leniwy, rozkojarzony, zamknięty w sobie, zafiksowany na kilku przyjemnościach nastolatek też nie umyka krytycznemu i mizantropijnemu oku bohatera (kretynizm tej pokraki o zaokrąglonym brzuszku i cofniętej klatce piersiowej budzi w narratorze pogardę, choć jest ona zaprawiona ciekawością – a i świadomością łączących narratora i bohatera podobieństw). Wydaje się, że jednostronna, voyeurystyczna interakcja tych postaci – narrator podglądający obsesyjną syllogomanię bohatera i znoszone przez niego do domu pozornie przypadkowe przedmioty – będzie osią opowieści, ale Kopacz w pewnym momencie robi ostry zwrot: w scenografii godnej klasycznego, gotyckiego horroru – lodowata burza w środku nienaturalnie upalnego, dusznego i lepkiego lata, ścielące się wszędzie mgły, nadnaturalnie pociemniałe niebo – znika bohater; znika w ślad za swoim skarbem, który wcześniej, kiedy jeszcze dookoła panował upał, jego matka utopiła w kompostowniku. Od tej pory w centrum wydarzeń jest narrator-obserwator, który w interakcję z podglądanymi przez siebie ludźmi wchodzi tylko raz, kiedy rozmawia z rodzicami zaginionego nastolatka niedługo po jego zniknięciu. Potem – już tylko patrzy i raz, jeden raz próbuje spotkania z Nieznanym.
Nieznane wyrasta z syfu, gnoju, śmieci i oślizgłych resztek, kiszących się w kompoście, do którego matka wyrzuciła skarby syna, będące sensem jego życia. Zapłodnione tym aktem zniszczenia, napędzone nieznośnym letnim upałem, ożywione, jak monstrum Frankensteina, trafieniem pioruna nowe życie – cuchnące, lepkie, śliskie, ani roślinne, ani zwierzęce, trochę jak ukwiały, trochę jak napęczniały, czerwony owoc, trochę jak jajo – zaczęło kiełkować w brudzie i zgniliźnie kompostownika. I, naturalnie, budzić różne reakcje u obserwatorów.
Wokół tych reakcji skupia się druga część opowiadania. W centrum stoi moment, przypomniany później w finale, kiedy na co dzień zamknięty w pokoju, pozostający w odosobnieniu narrator wychodzi, by spojrzeć w “twarz” Nieznanego. Reszta tekstu skupia się na reakcjach małego, lokalnego światka – jedna ulica, parafianie jednego kościoła – na to, co się powoli wykluwa w ogrodzie.
Tekst Kopacza bardzo udanie balansuje między konwencjami. Ma w sobie coś z tradycyjnej opowieści niesamowitej: najbardziej przywodzą mi ją na myśl erudycyjne, celowo pretensjonalne wstawki narratora, charakteryzujące go jako alchemika raczej niż chemika, te flanele Flamela, uwagi o cynobrze jako sanguis draconis, wzmianki o Jakubie Boehme, rzeczy wynurzające się z Tartaru… Zarówno w sferze odwołań przywoływanych w wypowiedziach narratora, jak i w ich stylistyce wyraźne są nawiązania do klasyki literatury grozy. Tu też mamy jakieś blade ślady Lovecrafta; widziałabym je, jeśli gdziekolwiek, to w obsesyjnej fascynacji narratora Nieznanym, nawet jeśli to nieznane miałoby okazać się zabójcze. Z klasycznej quasi-Lovecraftowskiej grozy, lekko kojarzącej mi się z “Kolorem z przestworzy”, jest też zakończenie, kiedy po zniszczonej w groteskowym akcie demolki istocie pozostał duch, tajemna esencja życia, eteryczny eliksir, ciągle obecny w miejscu, w którym wyrosło jajo.
Obok konwencji klasycznej opowieści niesamowitej Kopacz umiejętnie i pomysłowo pogrywa też innymi, w tym przede wszystkim weirdową groteską, momentami wręcz na pograniczu bizarro. Z tą ostatnią konwencją łączy go nie tyle struktura opowiadania – ona jest logiczna i zachowuje klasyczne reguły wynikania – co groteskowość wywodów księdza (kompost i Kompostella, boska rola w stworzeniu tego czegoś, co wyrasta w kompoście) i cała otaczająca rodzące się Nieznane aura gnicia, smrodu, podniesionego do rangi stworzycielskiej mocy rozpadu śmieci, odpadków i resztek.
Kluczem do interpretacji tekstu z punktu widzenia narratora wydaje się alchemia – bez zrozumienia znaczenia rtęci w alchemii ostatnia scena pozostaje chyba niezrozumiała. Zakończenie jest zresztą otwarte, pozostawia więcej chyba pytań niż odpowiedzi. Co się stało? Dlaczego tak nieznośnie dręczące narratora (a przez to i nas) napięcie i pytania o nowe życie rozwiązało się nie w triumfie czegoś obcego i przerażającego, a w przyziemnym, brutalnym akcie zniszczenia? Czy Nieznane naprawdę umarło? Co narrator-bohater zrobił z fiolką rtęci i do czego była ona nowemu Życiu potrzebna? No i czy w ogóle możemy wierzyć w choć jedno słowo naszego niewiarygodnego, żyjącego we własnym świecie narratora?
“Teatr chemiczny” to tekst intrygujący i nieoczywisty, literacko wieloznaczny, pokazujący nie tylko znakomite panowanie autora nad językiem i literackimi konwencjami, ale i umiejętność połączenia w jedną całość motywów i klimatów pozornie sprzecznych i się wykluczających. Dla mnie jeden z najjaśniejszych punktów tego zbioru.
GDZIE ZNALEŹĆ: W tomie Sny umarłych 2020 , tom I, wydawnictwa Phantom Books.
DLA KOGO: Dla lubiących weird fiction i grozę idącą w kierunku niesamowitości, w tym wypadku – osadzoną nie w odległych czasach i miejscach, ale w lokalnych polskich realiach. Dla tych, którzy mają ochotę na koktajl grozy i groteski w różnych, ale mistrzowsko wymieszanych wariantach.
W zeszłym roku, po od-zombieniu bloga, postanowiłam podzielić się z czytelnikami swoimi typami do nagrody im. Janusza A. Zajdla. Konkretniej – na tym etapie – tekstami, które mam w swojej szerokiej puli do nominacji i z których wybiorę swoją piątkę. W tym roku też postanowiłam kontynuować ten pomysł. A że właśnie dziś zaczyna się sezon nominowania do nagrody – wydaje mi się to najlepszym momentem, by zacząć.
Nagrodę Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla przyznaje się ją co roku, a w głosowaniu biorą udział osoby, które albo obecne są na Polconie, albo wykupiły akredytację wspierającą i głosują zdalnie – co zapewne w tym roku będzie ciągle oznaczać głosowanie zdalne. Nominować jednak może absolutnie każdy. Wystarczy wybrać do pięciu swoich ulubionych opowiadań i do pięciu powieści i zagłosować na nie przy pomocy specjalnego formularza, dostępnego online. Te teksty, które dostaną najwięcej głosów, uzyskają oficjalną nominację i to spośród nich realni i korespondencyjni uczestnicy Polconu – albo, jak w 2020, ci, którzy zdecydowali się na wykupienie za kilka PLN (dosłownie) akredytacji do głosowanie – wybiorą nagrodzone teksty.
I tu pojawia się pytanie: jak wybierać? Listy pomocnicze, opracowane przez niezastąpioną ekipę Zewu Zajdla, liczą po solidne kilkaset opowiadań i powieści. Nie oszukujmy się, jako całość to jest nie do przeczytania dla 99, 99% z nas. I oczywiście, jakąś metodą wyboru jest po prostu zagłosowanie na ulubieńców. Większość z nas pewnie ma takich pisarzy, na których nowy tekst zagłosuje w ciemno, zakładając, że cokolwiek XY napisze, będzie lepsze niż reszta. Żeby nie być gołosłowną – podejrzewam, że dowolna powieść fantastyczna Anny Brzezińskiej będzie miała u mnie zapewnione miejsce na nagrodowej liście.
Ale… ale można próbować poszerzyć swoje normalne czytelnicze wybory. Nie twierdzę, że zrobienie niemożliwego założenia “Przeczytam WSZYSTKO, potem nominuję” jest realistyczne albo sensowne, ale może warto zerknąć szerzej? Rok 2020 obfitował w dobre a dostępne antologie, także te darmowe – być może zajrzenie do którejś i poświęcenie czasu na przeczytanie jednego czy drugiego opowiadania w lubianym gatunku – albo wręcz przeciwnie, w nowym, którego nie znamy – to dobry pomysł? Lektura powieści to spora inwestycja czasu, ale opowiadania czyta się zazwyczaj dość szybko. Kto wie, może znajdziemy kolejnego interesującego autora lub autorkę?
Moje zamiłowanie do czytania sporej ilości polskich antologii i zbiorów wiąże się, po części, z faktem, że od samego początku biorę udział w akcji Zew Zajdla, mającej na celu propagowanie polskiej fantastyki i świadomego nominowania do nagród. I oczywiście wiem, że nie każdy ma na przeglądanie – nawet darmowych – antologii czas i ochotę, ale ponieważ ja akurat lubię, to pozwolę sobie na tę prywatę i zareklamuję na blogu kilka tekstów, które uważam za warte nominacji. Zacznę od opowiadania Michała Brzozowskiego “Nakręcia głowy”, które ukazało się w antologii Weird fiction po polsku (Phantom Books Horror, 2020).
UWAGA: Dalsza część analizy zawiera spojlery. Przejdź na koniec (po drugiej ilustracji), po krótką bezspojlerową rekomendację.
Okładka antologii, autorstwa Vladislava Chenchika
“Nakręcia głowy” znakomicie wpisały się w formułę weirdowego tomu, w którym się znalazły. Tekst Michała Brzozowskiego balansuje między absurdem (od którego wychodzi) i elementami groteski a emocjonalnie wiarygodną historią o dojrzewaniu nietypowego bohatera.
Punktem wyjścia autora jest ogranie podwójnego znaczenia słowa “błyskotliwy”. Nie, to, które nam najpierw przychodzi na myśl, nie jest w tym świecie znaczeniem prymarnym. Główny bohater, Zygmunt, od urodzenia jest jednym z nielicznych błyskotliwych. Co to znaczy tak naprawdę, być człowiekiem-lampą i swym blaskiem oślepiać innych? Skąd bierze się taka odmienność? Zgodnie z założeniami weirdowej konwencji, autor nie wyjaśnia, bo i nie musi – wszystko, co nam potrzebne, to fakt, że Zygmuntowi już w dzieciństwie przykręcono na głowie abażur, tytułowe nakręcie głowy.
Błyskotliwych jest niewielu, a mimo to kultura w ich świecie przedstawia ich jako potwory. Zygmunta i jemu podobnych od dzieciństwa uczono, jakie bestie kryją się pod abażurami. Jak bardzo błyskotliwi są niebezpieczni, jak bardzo powinni być wdzięczni, że w ogóle pozwala im się przebywać wśród zdrowych i poza abażurami nie zakłada się im na pyski kagańców. Również wzorce, jakie tamtejsza kultura pokazuje błyskotliwym, są jednoznaczne – społeczeństwo widzi w nich potencjalnych zamachowców, morderców i potwory, gdyż wybuch światła błyskotliwego jest zabójczy dla znajdujących się w pobliżu zwykłych ludzi (dla samego błyskotliwego takoż, ale kogo to obchodzi…).
Historię Zygmunta w “Nakręciach głowy” opowiada nam zdystansowany, wszechwiedzący, lekko ironiczny trzecioosobowy narrator, zmieniający się czasami w narrację z punktu widzenia bohatera. Oczyma narratora oglądamy historię bohatera – od narodzin do śmierci – skupioną wokół klasycznych problemów dojrzewania: poszukiwania bratniej duszy, prób romansu, buntu przeciwko ograniczeniom i przeciw społeczeństwu, próbę znalezienia swojego miejsca w świecie… Brzozowski nigdy nie ześlizguje się w tym tekście w prostą alegorię, w próbę wskazania, metaforą kogo mieliby być błyskotliwi – i dzięki za to wszelkim bogom literatury, bo dzięki temu jego tekst pozostaje niejednoznaczny i zagadkowy, wymykający się prostym, moralizującym interpretacjom.
Na schemat obyczajowej de facto opowiastki o dziejach bohatera nakłada się w pewnym momencie drugi typ konwencji. Z rozczarowanym do świata i ludzi Zygmuntem nawiązuje kontakt sekretna, znana tylko z awanturniczych opowieści organizacja: Stowarzyszeniu Abażurzystów, będące zbrojnym podziemiem błyskotliwych. Oczywiście okazuje się, że w tym wszystkim czai się i spisek normalnych, i wielka rola, jaką błuyskotliwi odegrali w historii świata…. Brzozowski pomysłowo ogrywa tu (i odwraca) konwencje szpiegowskiego thrillera. Zwerbowany metodami znanymi doskonale z powieści szpiegowskich, Zygmunt zaczyna eksplorować swoją wrodzoną błyskotliwość, by w końcu zrzucić okowy abażuru, spuścić ogary idei ze smyczy i – no cóż, łatwo mu poszło znalezienie tej super-zakonspirowanej organizacji, prawda? A każdy, kto czytał/oglądał dobre thrillery polityczne, wie, co to znaczy, kiedy za łatwo idzie nam dostanie się do supertajnej komórki agentury…
Za bodaj najmocniejszą stronę opowiadania Brzozowskiego, poza nieokiełznaną wyobraźnią (która spodobała mi się u tego autora już wcześniej) uważam to, jak udało mu się, nie rezygnując z absurdu i groteskowości, poprowadzić swoje postacie tak, by budziły w czytelnikach sympatię i rzeczywiste współczucie. Ani szukający swego miejsca i buntujący się przeciw własnej kondycji Zygmunt, ani za wszelką cenę próbująca wpisać się w społeczne konwencje Natalia, która, choć sama błyskotliwa, nazywa normalnymi zwykłych ludzi i stara się żyć, jak oni, nie są tylko autorskimi zabawkami ani rekwizytami w opowiadaniu: przy całym absurdzie punktu wyjścia autor charakteryzuje ich subtelnie i wiarygodnie, a dzięki temu sprawia, że ich losy obchodzą czytelnika i wywołują wzruszenie, gniew, przejęcie. To jest przy tym bardzo udany tekst także stylistycznie, ogrywający pomysłowo dwuznaczność błyskotliwości i wypalenia, twórczo pogrywający konwencjami. Na pewno zalicza się do moich ulubionych w tym tomiku i uważam, że zdecydowanie wart jest uwagi w kontekście ewentualnych nagrodowych nominacji.
GDZIE ZNALEŹĆ: W tomie Weird Fiction po polsku, tom I, wydawnictwa Phantom Books. To samo opowiadanie we wcześniejszej wersji można przeczytać na stronie portalu Nowej Fantastyki.
DLA KOGO: Dla lubiących weird fiction, absurd, lekką groteskę – ale niekoniecznie już np. bizarro. Dla osób ceniących inteligentne gry z językiem i konwencjami oraz wiarygodne, nawet jeśli dziwne, postacie.
UWAGI: Na liście pomocniczej do Nagrody im. Janusza A. Zajdla są jeszcze dwa inne opowiadania tego autora: szort “Śladami Kartezjusza” w “NanoFantazjach 2” (Fantazmaty) i błyskotliwe (pun intended) “Smuteczkowe promieniowanie tła” w Snach umarłych 2020, t. 1, o którym to tekście prawdopodobnie jeszcze tu napiszę.
Uwaga dla dociekliwych: tak, w tym samym zbiorze, co “Nakręcia głowy”, jest i moje opowiadanie. Nie, nie dlatego chwalę teksty z tego zbioru XD.