Sherlocki w obrazkach

… czyli urodziny pana Holmesa. I przy okazji – ciąg dalszy blogowej archeologii, notka oryginalnie ukazała się w styczniu 2017 na moim dawnym blogu.

SIDNEY PAGET I JEGO ILUSTRACJE

Jeden z moich ulubionych bohaterów miał ostatnio urodziny, ergo sobie na niego popatrzymy z tej okazji. Inaczej mówiąc: moi ulubieni Holmesowie, w kolejności, w jakiej się z nimi zapoznałam.


Holmes i Watson w scenie z opowiadania “Grecki tłumacz”, ilustracja S. Pageta z The Strand Magazinei z 1893 roku. Domena publiczna


Holmes na klasycznej ilustracji Sidneya Pageta. Elegancki, wysoki, szczupły, zadbany, bardzo brytyjski. Nawet nie pamiętam, skąd znam ten wizerunek – czy zobaczyłam gdzieś w daleko przeinternetowych czasach pierwszej lektury Conan Doyle’a, kiedy miałam dwanaście lat i, wow, mama mi pozwoliła przeczytać pierwszy w życiu kryminał? Czy poznałam nieco później? Nie pamiętam. W pamięci mam tę postać Holmesa jako znaną od zawsze.

NICHOLAS ROWE

Nicholas Rowe w filmie Piramida strachu, źródło: Pinterest

Nicholas Rowe jako młody Sherlock Holmes w Piramidzie strachu (Young Sherlock Holmes, 1985). Poszłyśmy na ten film z siostrą jako małolaty – ja już chyba miałam za sobą lekturę pierwszych opowiadań o Holmesie, młodsza siostra chyba nawet nie. Z filmu wyszłyśmy zapłakane i zakochane.

GEOFFREY WHITEHEAD

Geoffrey Whitehead jako Holmes, Źródło: The Arthur Conan Doyle Encyclopedia

W latach 80. był sobie polsko-angielski serial o Holmesie, kręcony częściowo u nas: leciał o 17.00 raz w tygodniu i ja go namiętnie oglądałam. Próby czasu nie zniósł, IMHO, najlepiej, ale wtedy naprawdę go lubiłam. Oto Geoffrey Whitehead jako Holmes.

BASIL RATHBONE

Basil Rathbone jako Holmes. Źródło: wikipedia

Holmes klasyczny, czyli Basil Rathbone: pierwsze filmy z nim (te z lat 30. – 40.) widziałam jakoś we wczesnym liceum, kiedy przypomniała je Telewizja Polska. Dłuuugo musiałam się potem przekonywać do Holmesów nie wyglądających dokładnie jak on, oj długo…

JEREMY BRETT


Jeremy Brett, klasyczny Holmes idealny. Oglądałam jego filmy nieregularnie, nie po kolei i na przestrzeni wielu lat. I tak naprawdę dopiero jak je obejrzałam wszystkie pod rząd parę lat temu zrozumiałam, na czym polega jego wielkość jako Holmesa, którego zagrał jako dobrego, ale trudnego, umęczonego życiem wśród ludzi człowieka. Wspaniała, najlepsza z klasycznych wersji postać wielkiego detektywa.

ROBERT STEPHENS

Robert Stephens jako Holmes w “Prywatnym życiu Sherlocka Holmesa”, czyli tym filmie o Holmesie, po który sięgnęłam po pierwsze dla reżysera, który ma u mnie dość nieograniczony kredyt zaufania. Sięgnęłam i się zakochałam, ten film to jest moja sekretna wielka miłość i źródło miliona używanych na co dzień cytatów, które rozpoznaje, z moich znajomych, tak strasznie mało osób… No uwielbiam, także za to przemieszanie parodii, pastiszu, lekkiej groteski (Christopher Lee jako knujący Mycrotf!) i całkiem serio melancholii i powagi.

ROBERT DOWNEY JR

Robert Downey Jr

No dobra, nie oszukujmy się, ten Iron Man Sherlock Holmes jest tu troszeńkę na wyrost. Sherlock Holmes Guya Ritchiego to był film, z którego wyszłam zachwycona – tempem, zabawą, steampunkującymi aluzjami, nastrojem i kreacjami Holmesa (Downey Jr.) i Watsona (Jude Law) – jejku, ktoś wreszcie wymyślił, jak filmowo pokazać dedukcje i zauważył, że Watson ma regularne powodzenie u kobiet! Niestety, kolejne seanse i sequel, Gra cieni, trochę mi to wrażenie popsuły. Fakt, że uważam, że RDJ to jest szalenie efektowny aktor i on, nawet jak przegina, a tu przegina regularnie, budzi sympatię dla swojego bohatera.

BENEDICT CUMBERBATCH

Słuchajcie, tu ze mną nie będzie dyskusji. Każda chyba osoba żyjąca fanowskim życiem ma swoje rzeczy subiektywnie ukochane, prawda? Ja mam tę – Sherlock BBC trafił mi prosto w serce i jestem mu w stanie wybaczyć absolutnie wszystko – no, może poza ostatnim odcinkiem czwartej serii.

WASSILIJ LIWANOW

Ten pan jest… trochę nie wiem, czy w dobrym miejscu, bo nie jestem w sumie pewna, kiedy pierwszy raz widziałam radzieckiego Sherlocka Holmesa z Wasilijem Liwanowem (mam blade wrażenie, że w dzieciństwie), wiem za to na pewno, że świadomie go sobie przypomniałam parę lat temu i że mnie zauroczyły zarówno filmy, jak i Liwanow w roli nieco bardziej emocjonalnego, melancholijnego Holmesa.

JONNY LEE MILLER

Elementary to IMHO serial mocno nierówny, chwilami świetny, chwilami taki sobie (please, tylko nie ten motyw “Adler = Moriarty”), ale i Jonny Lee Miller, i Lucy Liu radzą sobie w nim bardzo dobrze. Znaczy, na tyle dobrze, że prędzej czy później kupię całość na DVD.

BASIL

Dobra dobra, wiem, że to nie Holmes, tylko Basil, wielki mysi detektyw i godny odpowiednik Sherlocka H. w świecie gryzoni. Obejrzałam ten film… w zasadzie czemu ja obejrzałam ten film, świadomie, tak późno? Jest uroczy i bardzo inteligentnie sobie pogrywa Holmesowymi motywami. No i ma Vincenta Price’a jako Moriarty’ego/Rattigana, to się nie mogło nie udać.

Rzecz Niepospolita, lektura nieobiektywna

Rzecz Niepospolita to kolejny większy projekt literacki Grupy Wydawniczej „Alpaka”, po tomie fantastyki LGBT+ Tęczowe i fantastyczne. Tym razem inicjatorem projektu był pisarz, publicysta i krytyk fantastyki Artur Nowrot, a antologia powstała przy wsparciu redakcyjnym ekipy związanej z Alpaką (Klaudia Ciurka, Magdalena Habera, Ginny Nawrocka, Katarzyna Nowacka, Joanna Rozmus, Magdalena Stonawska, Zuzanna Śliwa, Aleksandra Tomicka-Kaiper). Publikacja zwraca uwagę efektowną okładką (stworzoną przez osobę o pseudonimie GK), zawiera również ilustracje kilkorga twórców (Igor Myszkiewicz, Anna Karolina Kaczmarczyk, Ewan Mrozek, TheAxael i Małgorzata Lewandowska).    

Założeniem antologii, wyłożonym we wstępie autorstwa Artura Nowrota, jest idea twórczego przyjrzenia się Polsce, realizowana na różne sposoby, w różnych konwencjach i stylach – od quasi-eseju, przez formę paraquizu, humor, przetworzenia legend, aż po czystej wody grozę. Od razu powiem: Rzecz Niepospolita to zbiór udany, równy, zawierający przy tym kilka tekstów naprawdę bardzo dobrych – co nie znaczy, że dostałam w tej antologii wszystko to i dokładnie to, czego się po niej, nie do końca chyba świadomie, początkowo spodziewałam.   

Przyjrzyjmy się poszczególnym tekstom. Rzecz Niepospolita ukazała się w Święto Niepodległości 2021, a ja sięgnęłam po nią zaraz po publikacji. Początek lektury nie był łatwy, bo „Barszcz” Joanny Przygodzkiej zupełnie mnie do siebie nie przekonał. W zasadzie trudno mi określić o czym jest ten tekst i dlaczego to akurat on zajmuje pierwsze miejsce w antologii – pewnie coś przegapiam i nie czytam symboliki, ale wydaje mi się on jedynie scenką, kończącą się tam, gdzie mogło się zacząć coś ciekawego. Autorce udało się efektownie opisać wieś dzieciństwa bohaterki i potem czasy jej dorosłości z post-Balcerowiczowską wsią, ale tekst jako samodzielny utwór literacki dla mnie się nie broni.

Sytuację uratowało „O Dorotce i siedemnastu rzekach” mającej już spore doświadczenie i dorobek Marty Malinowskiej: bardzo dobry tekst, sprawnie napisany, z celnie uchwyconą młodzieżową mentalnością lat 90. i naprawdę efektownie, pomysłowo opisaną Łodzią tamtych czasów. Autorka bardzo efektownie tworzy paralelę między dziewczyną a miastem, przeplata i łączy ich postacie i losy. Na dodatek decyzja o takiej lekko baśniowej, ale też swobodnej narracji-opowieści wszechobecnego narratora z dystansem wobec postaci też działa bardzo dobrze, świetnie też autorka gra metaforyką (rzeki w gorsetach kanałów – w tej jednej frazie jest cały obraz i kawałek historii). Chyba pierwszy tekst tej autorki, który aż tak mi się podobał.

„Czarnoziem” Anny Robak-Reczek to znowu wieś i znowu nastolatka – ewidentnie Zeitgeist jest taki, że tego typu postacie i miejsca są dla piszących ważne. Opowiadanie Robak-Reczek wykorzystuje ten motyw, by w prosty, ale efektowny sposób zadać pytania o kwestie rodzinnego miejsca, przywiązania do niego i cienkiej granicy między tym, że jest nam gdzieś dobrze i nigdzie nie będzie lepiej, nie chcemy więc odejść, a tym, że odejść nam nie wolno. Wybrana przez autorkę metafora pozwala na zniuansowanie problemu i pokazanie go w odcieniach szarości raczej niż czerni i bieli – czy naprawdę osieroconym dzieciom podstępem związanych z tą ziemią będzie tu źle? Co jest ważniejsze, dobrobyt i powodzenie czy prawo do decyzji o samych sobie? Wolność czy spokój i wygoda, kryjące niedopowiedzianą, ale oczywistą w kontekście przemoc? „Czarnoziem” to udany, prowokujący do myślenia, niebanalny tekst.

 „Teraz nie ma czasów” Michała Studniarka to z kolei ładnie napisana historyjka o historii i zegarkach, z odrobiną niesamowitości, ale nic poza tym. Widać, że autor sprawny, że pióro ma wyrobione, że umie stworzyć efektowne scenki i scharakteryzować postać kilkoma pociągnięciami, powiedzmy, pióra, ale zabrakło mi tu – opowieści, czegoś więcej niż prosta fabuła.

Małgorzata Gwara w opowiadaniu „O pewnej przyjaźni” sięga po konwencje słowiańskiej urban fantasy, osadzoną we współczesnych, mniej więcej, czasach, ale co rusz sięgającej w przeszłość – a to w historię rozstrzelanych w latach 40. w miejscowym lesie ofiar, a to w prasłowiańską, pogańską przeszłość, a to w lokalne legendy o pokutującym duchu królowej Bony i diabelskich skarbach. Autorka umie opisywać postacie, ale tekst rozłazi się fabularnie na kilka wątków, z których niewiele, jak dla mnie, wynika.

Przemysław Zańko, laureat Reflektora Nowej Fantastyki w 2019, wydaje się w ostatnich tekstach – jak „Jesieniarze” w NF 11/21 czy właśnie „Znieczulica” z Rzeczy Niepospolitej – iść w kierunku fantastyki mocno nieoczywistej, z pogranicza, mocno skupionej na psychologii bohaterów; o ile „Zniecuzlica” w ogóle jest fantastyką, bo elementy niesamowite w niej rozgrywają się przecież głównie w głowie bohaterki. Zańko to przy tym pisarz mimo ilościowo dość niewielkiego dorobku doświadczony, bardzo świadomy tego, co robi i jakimi środkami może swój cel osiągnąć – wystarczy popatrzeć na to, jak w „Znieczulicy” ogrywa tytułowy koncept, pokazując w pierwszoosobowej narracji swojej młodej bohaterki (to kolejna studentka/nastolatka w tym zbiorze!) teoretycznie utratę uczuć przez bohaterkę, w rzeczywistości zaś – zyskiwanie przez nią świadomości i swoistej, trudnej niezależności.   

„Rok jej powrotu” Marty Konieczny znów dotyczy młodych kobiet – w tym przypadku główna bohaterka, Maja, jest nauczycielką na początku kariery, doskonale jeszcze pamiętającą szkolne lata, dzielącą życie z partnerką-artystką – i dotyka, pomysłowo i twórczo, tematu katastrofy klimatycznej. Poczucie młodej bohaterki, że na świecie jest za ciepło, przekłada się na jej inicjatywę – motywowaną tak ekologicznie, jak i, powiedzmy, symbolicznie – o rezygnacji klasy z udziału w topieniu Marzanny. Nie zdaje sobie jednak sprawę z tego, co może oznaczać rezygnacja z tradycji, z odwiecznego rytuału… To jest bardzo udany tekst, niebanalny, ciekawy także na płaszczyźnie stylistycznej, nieoczywisty przy tym, jak chodzi o przesłanie. Mocny punkt antologii.

Kolejny tekst to „Stacja Chicago Wałbrzych 20 21”, którego autorką jest Lena Dominczak. No pogubiłam się w tym tekście, choć konstrukcyjnie nie jest bardzo skomplikowany. Dotyka, owszem, tematu, który w Rzeczy niepospolitej powinien był się znaleźć, a mianowicie – emigracji i Polaków poza Polską, i bardzo mnie ucieszył fakt, że taki temat, ogromnie przecież kulturowo istotny dla naszej historii i współczesności, tu zaistniał. Niestety, tekst jako taki mnie nie przekonał – wydał mi się przeładowany efektami, pomysłami i literackimi grami, mniej lub bardziej udanymi (jak ta gra z i użyciem imion Dżesika i Brajan). Gdzieś pod tymi wszystkimi gierkami i pomysłami zgubiło mi się znaczenie tekstu, niestety, choć oczywiście możliwe, że czegoś nie zauważyłam.

„Jak to z Marianną było” Justyny Hankus to kolejny w zbiorze tekst o młodej kobiecie – tym razem o maturzystce, której przydarza się wielka miłość i nieuchronna zdrada. Ładnie to napisane, ale brakło mi tu czegoś wychodzącego poza prostą opowiastkę sięgającą gdzieś ku obyczajowej współczesnej wiejskiej historii, gdzieś ku urban fantasy.

Podobnie jest w przypadku opowiadania Karola Matlachowskiego. “Krótka pięćdziesiątka” To również jest sprawnie napisany tekst, skomponowany i stylistycznie złożony z biglem, ale też pozbawiony drugiego dna – ot, historyjka niemiłego pana i jego żałosnej kariery wykorzystywacza kobiet, z dość chyba niepotrzebną niesamowitością w tle.

Tekstów Pneumatycznej Duszy nie skomentuję – są pewnego rodzaju quasi-interaktywną grą z czytelnikiem, ale w tym zbiorze wydały mi się pretensjonalnym i niepotrzebnym przerywnikiem. Mam wrażenie, że lepiej sprawdziłyby się samodzielnie, nie w środku antologii tekstów literackich.

„Chochoły” Anny Łagan to kolejny w zbiorze tekst, odwołujący się do kombinacji „Covid + protesty”. W tekście Łagan ramą jest historia ojca, który przyjeżdża do Krakowa w poszukiwaniu córki, z którą kontakt urwał się po kolejnym proteście. Dużo tu dobrej woli i życzliwości wobec świata – wobec ewidentnie queerowych przyjaciół Julii, wobec osób dotkniętych bezdomnością – a Łagan jest sprawna pisarsko, ale trochę rozłazi się ten tekst fabularnie i trudno mi powiedzieć, co autorka chciała zrobić, co przekazać. Ale może to moja wina jako czytelniczki, bo jakoś podświadomie oczekiwałam po tych tekstach czegoś więcej niż historyjek osadzonych w Polsce, może jakichś rozliczeń z polskością, z naszymi wariantami problemów uniwersalnych? W każdym razie motyw chochołów i chocholego tańca Łagan ogrywa efektownie i pomysłowo, a postacie kreuje wiarygodnie – mój brak zachwytu nie wynika tu bynajmniej z warsztatowych niedociągnięć, a z zupełnie swoistej, własnej potrzeby lekturowej.

„Tam” Wojciecha Guni to jak zwykle u tego autora tekst świetny literacko, klimatyczny i nastrojowy, także skupiony na postaciach kobiecych, choć tym razem nie tak młodych, niejednoznaczny i intrygujący. Gunia też opowiada raczej indywidualną historię bohaterki / bohaterek, wciągając osobę czytającą coraz głębiej w dzieje traum bohaterki i jej konfrontację z pamięcią / niepamięcią. To pamięć i przeszłość stanowią tu, jak mi się zdaje, klucz do psychiki bohaterki i do jej historii: historii osobistej tragedii, bardzo kobiecej straty i prób poukładania wszystkiego    

„Genius” Julii Żmudki to zabawa formą, opowieść-opowiadanie-esej o wrocławskim budynku Solpolu – niekoniecznie mój typ literatury, ale nie sposób odmówić autorce poczucia humoru, pomysłowości i panowania nad literacką materią – a i wybór budynku, wpisującego się w sporo głośnych ostatnio debat wokół estetyki przestrzeni, dziedzictwa transformacji ustrojowej i generalnie polskich miast, jest nader celny.   

Olga Niziołek wydaje mi się jedną z najciekawszych polskich debiutantek ostatnich lat i opowiadanie z Rzeczy Niepospolitej, zatytułowane “Sześć wskazówek, jak biegać w ciemnościach” tylko mnie w tej opinii umocniło. Odpowiedziało też na moją potrzebę, której nie zwerbalizowałam sobie przed początkiem lektury, ale która musiała gdzieś tkwić, co widzę po swoich reakcjach – potrzebę szukania w opowiadaniach z Rzeczy Niepospolitej pewnej uniwersalności, czegoś więcej niż efektownych i dobrze opowiedzianych historii. Niziołek osiąga ten efekt, sięgając po bliskie sobie weirdowe klimaty i przyjmując nietypową narrację w formie serii ostrzeżeń przed bieganiem w ciemności – a to, jak pisze, zupełnie, ale to zupełnie coś innego, niż jogging po ciemku. Depresja i cierpienie przez nią wywołane subtelnie łączą się u Niziołek z doświadczeniami społecznymi, z życiem w tym miejscu i czasie, ale jej inteligentna metafora nigdy nie staje się oczywistą, walącą w oczy alegorią tego, co może zrobić z człowiekiem choroba, współczesność, Polska. Znakomite domknięcie antologii.

We wstępie redaktor antologii, Artur Nowrot, zwraca uwagę na wiodące, jego zdaniem, tematy antologii: rolę tradycji, jednostkę i jej walkę o autonomię oraz znaczącą rolę krajobrazu. Zgadzam się z tą intuicją. Dodałabym, że Polska w tym zbiorze ma twarz młodej kobiety, zwykle z małego miasteczka i bezdyskusyjnie polskiej, jak chodzi o tożsamość etniczną i kulturową – i to jest dobre, bo taka perspektywa jest cenna i ciekawa, a nie taka wcale strasznie w polskiej fantastyce częsta. Trochę mi jednak szkoda, że innych twarzy jest tu tak mało, że tak niewiele tu refleksji nad kobiecą dojrzałością, queerowymi tożsamościami, starością Polaków, nad emigrantami i imigrantami, nad Polakami i Polkami o innych etnicznościach i tradycjach. Trochę mi tego zabrakło. Niemniej jednak, to jest przy tym niewątpliwie udany zbiór i ciekawa pozycja na polskim rynku opowiadań roku 2021 – mogę mieć uwagi, ale będę zdecydowanie zachęcać, by po niego sięgnąć.

Zew Zajdla 2020: opowiadania (4). Krzysztof Rewiuk, “Córka poławiacza żachw”

Na początek pewnie trochę nużąca już powtórka z informacji, o co w tej serii postów chodzi. Chodzi mianowicie o to, żeby czytać, komentować i nominować do nagród autorów polskiej fantastyki. To nie mój pomysł – od paru lat trwa akcja Zew Zajdla, a ja tylko biorę w niej udział. Oznacza to, że po pierwsze, sama wysyłam propozycje nominacji do Nagrody imienia Janusza A. Zajdla. Po drugie, kiedy przychodzi pora ogłoszenia, jakie powieści i opowiadania zostały oficjalnie nominowane, czytam te propozycje, by wybrać z nich w końcu moje ulubione i zagłosować. To głosowanie można zrealizować na dwa sposoby: albo wybierając się na konwent w randze Polconu, w tym roku – Bachanalia Fantastyczne.

Rozpoczęłam już swój cykl recenzji z nominowanych tekstów – udało mi się podzielić wrażeniami z lektury opowiadań: Krzysztofa Matkowskiego i Krzysztofa RewiukaŚwięci z Vukovaru”, Magdaleny Kubasiewicz “Sen nocy miejskiej”, a także “Gdzie Mikołaj nie może… tam diabła pośleKatarzyny Bereniki Miszczuk. Zrecenzowałam już także opowiadanie “Al”, drugi z nominowanych samodzielnie tekstów Rewiuka, jak również dwie nominowane powieści. Na blogu są już mianowicie refleksje z lektury Pieśni Chołów Macieja Głowackiego, a na stronie Esensji – recenzja powieściowego debiutu Krzysztofa Matkowskiego Trzecia część człowieka.

Dzisiaj – ostatnie z nominowanych opowiadań, a trzecie, którego autorem (lub współautorem) jest Krzysztof Rewiuk. Mowa tu o “Córce poławiacza żachw”, opublikowanej w pierwszym tomie zbioru Weird fiction po polsku (nie, żebym tu chciała #bezczelnaautoreklama uprawiać, ale w tym samym tomie jest i moje opowiadanie!).

Uwaga: recenzja zawiera spojlery. Przejdź na dół, do tekstu po drugiej ilustracji, po krótką bezspojlerową rekomendację.

“Córka poławiacza żachw” wpisuje się, podobnie jak inne nominowane w tym roku opowiadanie (współ)autorstwa Rewiuka, “Święci z Vukovaru”, w nurt fantastyki nie odchodzącej bardzo daleko od naszego świata. W “Córce poławiacza żachw” mamy historię dziejącą się na Małych Wyspach Sundajskich – tego określenia zbiorczego pewnie używamy raczej rzadko, ale nazwy Bali czy Komodo wydają się już bliższe, prawda? Na jedną z wysp (archipelag ma ich około czterdziestu), bezimienną i w zasadzie nieznaną ludziom Zachodu, przybywa narrator-bohater, z zawodu pracownik sektora turystycznego. Teoretycznie ma on, w ciągu dwóch tygodni, nabyć dla swojej firmy prawa do zbudowania na tutejszej plaży hotelu i centrum turystyki. W praktyce, zarówno dwutygodniowy termin, jak i zamiar uzyskania koncesji są dla bohatera drugorzędne – jak sam mówi, umówmy się – nie byłbym pierwszym agentem wracającym z wysp z niczym (…) Te dwa tygodnie mogą się zresztą nieco przedłużyć. Dzisiaj odebrałem przez radio informację o trudnościach w załatwieniu zezwolenia na powrotny kurs wodolotu.

Bohatera “Córki poławiacza żachw” trochę trudno jakoś szczególnie polubić. Kombinator z niego, jak widać z powyższych cytatów, który do swojej pracy stosunek ma wysoce cyniczny (choć może to i dobrze). Jego refleksje są dość egocentryczne, skupiają się wokół niego samego, a spojrzenie na świat ludzi, wśród których zamieszkał – mocno protekcjonalne i naznaczone poczuciem wyższości człowieka Zachodu wobec lokalnej, żyjącej poza światem technologii kultury. Do tego dochodzi jego stosunek do kobiet – bardzo przewidywalnie, narrator mówiąc o żonie komentuje mimochodem, że już nie patrzy ona na niego tak, jak kiedyś, a miejscową tłumaczkę Devi określa mianem uroczej młodej istoty i konsekwentnie, do pewnego momentu, postrzega jedynie w kategoriach seksualnych. Od chwili jednak, kiedy jego związek z dziewczyną został skonsumowany, staje się ona dla narratora czymś więcej i więcej – choć coraz mniej chyba obiektem erotycznej pasji, a coraz bardziej a bardziej – zastępczą matką? Opiekunką? Strażniczką?

Tekst Rewiuka jest, na moje oko, pastiszem – pastiszem pewnego typu europejskich narracji egzotyzujących tropikalne kultury, pastiszem również opowieści spod znaku “Europejczyk wkraczający w smugę cienia odnajduje sens życia (czytaj: sprawność seksualną) w związku z dziewczęcą, młodziutką, jednocześnie idealnie niewinną i seksualnie super-wyszkoloną dziewczyną z egzotycznego, odległego kawałka świata”, których w relacjach podróżników i w literaturze nie brakowało, a i, jak dowodzi moja lektura nominowanych w tych roku do Nike Zaświatów Fedorowicza, nie brakuje do dzisiaj. Niekoniecznie oczywiste zakończenie – swoista metamorfoza narratora, nadająca nowe znaczenie idei poławiania żachw – też się w tę pastiszowość wpisuje, tyle że nagle, zamiast Malinowskiego czy Gaugina, mamy prawie-że Gregora Samsę (w końcu tekst powstał na konkurs weird fiction!).

Fantastyka w “Córce poławiacza żachw” nie jest oczywista ani nie rzuca się w oczy natychmiast – chyba najbliżej temu opowiadaniu do pewnej tradycji prozy niesamowitej. Podoba mi się ta pastiszowość tekstu – to, jak pobrzmiewają w nim pewne tradycje z jednej strony europejskiego myślenia o wszystkim, co spoza zachodniego kręgu, fascynacji podszytej sporą dozą pobłażliwego lekceważenia i poczucia wyższości, z drugiej – pewnych tropów antropologii, biologii i psychologii (co mocno podkreślają “cytaty” w tekście, wzięte z fikcyjnych dzieł będących parodiami klasyki antropologii), z trzeciej w końcu – nieoczekiwanych, oryginalnie potraktowanych motywów rodem z horroru (na etapie święta jedzenia wielkiej żachwy spodziewałam się, że miejscowi zeżrą bohatera od razu…). Natomiast zastanawiam się, jak wyraźnie czytelny jest też pastisz, jak dobrze będą czytelnicy dostrzegać różnicę między podejściem bohatera-narratora a lekko chyba ironicznym spojrzeniem autorskim na tegoż samego bohatera i jego dzieje. Nie, to nie jest chyba ten casus, kiedy nasz narrator jest rzeczywistym złolem: kiedy zaczyna tracić sprawczość i chęć życia, trochę trudno mu trochę nie współczuć – ale niewinną a szlachetną ofiarą to on też nigdy nie miał być.

To jest elegancki, efektowny tekst, ale to nie jest mój typ na Zajdla ani nawet tekst z mojego topu 10 polskich opowiadań 2020. Może trop “piękna zmysłowa kobieta, pożeraczka (metaforyczna) mężczyzn” wydaje mi się nieco zbyt ograny, a Devi – trochę za bardzo pasuje do pewnego schematu kobiety pozornie idealnej? Rozumiem, że spora część z tych uwag o uroczej młodej istocie, wielkich, fiołkowych oczach, frywolnej przekorze w spojrzeniu i traktowaniu narratora jak bohatera to z jednej strony elementy związane z faktem, że widzimy ją oczyma bohatera, a on tak ma, z drugiej – rodzaj kamuflażu samej bohaterki, grającej przed bohaterem to, co on sam chce widzieć (ona raczej nieprzypadkowo nosi imię bogini ucieleśniającej kobiecość we wszystkich, także groźnych aspektach). Niemniej, schemat “młodej kobiety pozornie słodkiej, niewinnej i zmysłowej, w rzeczywistości groźnej” też jest, cóż, schematem i trochę mnie w tym opowiadaniu, przyznam, uwiera.

Trochę sobie na koniec ponarzekałam, ale generalnie powiedzieć mogę jedno: Rewiuk pisać umie, i to bardzo efektownie. Cieszę się, że tak – klasycznie, inteligentnie, z dużą kulturą i znajomością tradycji, zarówno fantastyki, jak i nie tylko – piszący autor pojawił się na polskiej scenie i trzymam kciuki za nagrodę na niego: moim własnym Zajdlowym typem za rok 2020 w kategorii “opowiadanie” są bowiem “Święci z Vukovaru”, których Krzysztof Rewiuk jest współautorem.

Żachwy na ilustracji niemieckiego biologa Ernsta Heckela z dzieła Kunstformen der Natur, 1904. Źródło: wikipedia

GDZIE ZNALEŹĆ: oraz w antologii opowiadań nominowanych do Nagrody Zajdla za rok 2020

ZA ILE: Uwaga: antologia Zajdlowa jest dostępna za darmo do ściągnięcia pod adresem widocznym powyżej do końca tego roku.

DLA KOGO: Dla lubiących klasyczną, tradycyjną fantastykę – w której element fantastyczny jest raczej nieoczywisty!

Zew Zajdla 2020: opowiadania (3). Krzysztof Rewiuk, “Al”

Na początek – wiem, powtarzam się od kilku wpisów, ale to dlatego, że ludzie czasem zaglądają nie na cały cykl notek, ale na informacje o konkretnych tekstach – krótkie streszczenie, o co w tej serii postów chodzi. Od kilku lat biorę udział w akcji Zew Zajdla – co oznacza, że po pierwsze, sama wysyłam propozycje nominacji do najważniejszej polskiej fandomowej nagrody. Po drugie, kiedy przychodzi pora ogłoszenia, jakie powieści i opowiadania zostały oficjalnie nominowane, czytam te propozycje, by wybrać z nich w końcu moje ulubione i zagłosować. To głosowanie można zrealizować na dwa sposoby: albo wybierając się na konwent w randze Polconu, w tym roku – Bachanalia Fantastyczne, albo głosując online po wykupieniu akredytacji wspierającej (koszt to 20 PLN, a zasady głosowania opisane są tutaj).

Rozpoczęłam już swój cykl recenzji z nominowanych tekstów – udało mi się podzielić wrażeniami z lektury opowiadań: Krzysztofa Matkowskiego i Krzysztofa RewiukaŚwięci z Vukovaru”, Magdaleny Kubasiewicz “Sen nocy miejskiej”, oraz “Gdzie Mikołaj nie może… tam diabła pośleKatarzyny Bereniki Miszczuk. Spisałam też już swoje refleksje z lektury powieści Macieja Głowackiego Pieśni Chołów, a na stronie Esensji dostępna jest moja recenzja powieści Krzysztofa Matkowskiego Trzecia część człowieka.

Dzisiaj z kolei sięgnęłam po antologię Fantazmatów Zbrodnia doskonała i po otwierające ją opowiadanie Krzysztofa Rewiuka “Al”. Całą antologię recenzowałam tutaj – mój dzisiejszy tekst o opowiadaniu Rewiuka jest rozwinięciem uwag, jakie zawarłam w tamtej analizie.

Uwaga: recenzja zawiera spojlery. Przejdź na dół, do tekstu po drugiej ilustracji, po krótką bezspojlerową rekomendację.

Al” Krzysztofa Rewiuka to tekst science fiction bliskiego zasięgu, bardzo klasyczny w swojej koncepcji, osadzony w dość przewidywalnych realiach i mający jako głównych bohaterów postacie raczej dla SF typowe – młodego uczonego i stażystkę-psycholożkę. W fantastyczno-naukową (naukową w więcej niż jednym znaczeniu) autor wpisuje ciekawy, i szczerze mówiąc dość niepokojący problem etyczny, związany z kwestią woli i odpowiedzialności.

To bardzo starannie zaplanowane, poukładane opowiadanie – tu naprawdę każde zdanie jest na swoim miejscu, każda autorska decyzja (jak np. użycie czasu przyszłego  w narracji) to przemyślany i konkretny wybór. Rewiuk wychodzi od pomysłu i otoczenia dobrze w fantastyce znanego – jesteśmy w laboratorium, gdzie dwoje młodych uczonych prowadzi doświadczenie, obserwując wędrującego po labiryncie szczurka, który dostał imię po najsłynniejszej myszy w historii fantastyki. Choć w zasadzie to doświadczenie prowadzi on, Michał. Ona, Anka, jest gościem, a jednocześnie – partnerką Michała. Sama Anka za chwilę też stanie przed ważnym zawodowym wyzwaniem, jako że będzie musiała ocenić poczytalność kobiety, która pozornie bez żadnych motywów zaatakowała nożem męża…

Czytelnik, wędrujący przez labirynt opowieści razem z bohaterami, zastanawia się: jakie w tym bardzo płynnie działającym literackim mechanizmie (a ten tekst jest, tak naprawdę, o przewidywaniu zachowań i byciu przewidywalnym!) jest przełożenie między narratorką a jej dwoma zwierciadłami – szczurem Alem w labiryncie i oskarżoną o morderstwo pacjentką, którą narratorka obserwuje jako jej psychiatra? Fabularnie historia Ala jest nieco inna niż jego imiennika w opowiadaniu Daniela Keyesa, ale rola, jaką obie laboratoryjne myszy odgrywają w fabule, jest poniekąd podobna, obie bowiem służą jako poniekąd odpowiednik głównej postaci i zwierciadło jej losów.

Opowiadanie pochodzi, jak wspomniałam, z temu poświęconego fantastycznym zbrodniom doskonałym. Zbrodnia  – ta konkretna, popełniona na mężu przez kochającą żonę – jest w tym akurat tekście w zasadzie pretekstowa i autor nam to wyraźnie sygnalizuje, bo nawet nie dowiemy się, czy ofiara przeżyła. W centrum stoi inne pytanie: o wolną wolę i o przyczyny naszych decyzji. O to, co może sprawić, że pewnego dnia, nie chcąc tego, popełnimy zbrodnię…

Skoro tak wcześniej chwaliłam – to teraz może powiem coś pozornie niekonsekwentnego. Nie zachwycił mnie ten tekst. “Al” kończy się mocną, zaskakującą sceną, a mimo to – brakuje mi w nim domknięcia. Mam wrażenie, że opowiadanie się urywa w pewnym momencie, trochę, jak dla mnie, za szybko. Trochę wygląda to tak, jakby autor wybrał zakończenie tekstu sceną, która jest bardzo efektowna, ale mnie raczej wybiła z rytmu czytania niż dała odpowiedzi. i jak generalnie uważam “Ala” za udany tekst, tak jednocześnie nie ukrywam jednak, że wolę inne opowiadania Rewiuka.

Algernon nie jest jedynym popkulturowym szczurkiem wspomnianym w opowiadaniu. Obrazek stąd

GDZIE ZNALEŹĆ: W darmowej antologii Fantazmatów Zbrodnia doskonała oraz w antologii opowiadań nominowanych do Nagrody Zajdla za rok 2020

ZA ILE: Za darmo w obu postaciach. Uwaga: antologia Zajdlowa jest dostępna za darmo do ściągnięcia pod adresem widocznym powyżej do końca tego roku.

DLA KOGO: dla lubiących klasyczną, elegancko napisaną science fiction bez zbyt wielkiego skupienia na science.

Zew Zajdla 2020: opowiadania (2). Katarzyna Berenika Miszczuk, “Gdzie Mikołaj nie może… tam diabła pośle”

Na początek, krótkie streszczenie, o co w tej serii postów chodzi. Od kilku lat otóż biorę udział w akcji Zew Zajdla – co oznacza, że po pierwsze, sama wysyłam propozycje nominacji do najważniejszej polskiej fandomowej nagrody. Po drugie, kiedy przychodzi pora ogłoszenia, jakie powieści i opowiadania zostały oficjalnie nominowane, czytam te propozycje, by wybrać z nich w końcu moje ulubione i zagłosować. To głosowanie można zrealizować na dwa sposoby: albo wybierając się na konwent w randze Polconu, w tym roku – Bachanalia Fantastyczne.

Rozpoczęłam już swój cykl recenzji z nominowanych tekstów – udało mi się podzielić wrażeniami z lektury opowiadania Krzysztofa Matkowskiego i Krzysztofa RewiukaŚwięci z Vukovaru” (to było jeszcze przed ogłoszeniem nominacji, bo to był mój typ, który nominowałam), z opowiadania Magdaleny Kubasiewicz “Sen nocy miejskiej” oraz z intrygującej powieści Macieja Głowackiego Pieśni Chołów; na stronie Esensji jest ponadto moja recenzja powieści Krzysztofa Matkowskiego Trzecia część człowieka.

Dzisiaj zamierzam napisać parę słów o opowiadaniu Katarzyny Bereniki Miszczuk “Gdzie Mikołaj nie może… tam diabła pośle”.

Uwaga: recenzja zawiera spojlery. Przejdź na dół, do tekstu po drugiej ilustracji, po krótką bezspojlerową rekomendację.

Okładka antologii Wigilijne opowieści Wydawnictwa W. A. B., w której oryginalnie ukazało się opowiadanie Miszczuk. Źródło: Lubimy Czytać

Te czerwono-zielone barwy, prezenty i gałązki choinki? Razem z tytułem nie pozostawiają żadnych wątpliwości co do klimatu i okazji, z jakiej antologia powstała. A opowiadanie Katarzyny Bereniki Miszczuk znakomicie się w ten wigilijny klimat wpisuje.

Szczerze mówiąc, właśnie dlatego zastanawia mnie obecność tego tekstu na liście nominacyjnej. Nie budzi moich zastrzeżeń fakt, że jest na niej tekst tej autorki – Miszczuk jest pisarką popularną, mającą oddane fanki i wiernych czytelników, dziwi mnie więc raczej fakt, że doczekała się Zajdlowej nominacji dopiero teraz (wiem, wiem, krąg osób czytających Miszczuk i krąg głosujących na Zajdla niekoniecznie się przecinają). Nie dziwi mnie to również ze względu na jakość tekstu, bo “Gdzie Mikołaj nie może…” to opowiadanie całkiem udane, sprawnie napisane i przyjemne w lekturze. Nie. Dziwi mnie głównie fakt, że ten tekst jest tak bardzo okazjonalny, tak mocno związany z tym, co się w mediach i reklamie nazywa “świąteczną atmosferą”.

Opowiadanie Miszczuk zawiera w zasadzie wszystko to, co mogłoby znaleźć się w świątecznym odcinku jakiegoś miłego serialu zatrącającego o fantastykę. Fabuła jest dość prosta. Demon Azazel z litości nad pijanym Mikołajem bierze na siebie jego obowiązki i saniami zaprzężonymi w renifery rozwozi prezenty dzieciom; minęło już kilka tygodni jego misji, ale na szczęście dzięki cudownemu gadżetowi ciągle jest prawie północ tego właściwego dnia. No tyle że tym jednym razem Azazela ktoś zaskakuje – i nie wiem, czy was z kolei zaskakuje fakt, że to jest małe dziecko, konkretnie ośmioletni chłopczyk, bo mnie jakoś nie bardzo. Podobnie jak nie dziwi fakt, że Azazel odchodzi z jakimś dziwnym uczuciem w tym, czego nigdy by nie nazwał sercem, a chłopiec zostaje z cudownymi wspomnieniami spotkania z nie całkiem świętym dawcą prezentów.

I wiecie co? Okej, są w tym tekście uwagi o bardzo dobrej koleżance taty, która śpi z nim w jednym łóżku pod nieobecność mamy, i klątwa, wskutek której co ma stać, będzie wisieć, plus uwagi o piciu i leżeniu w kałuży własnych wymiocin – ale tak poza tym, mam wrażenie, ten tekst jest w stu procentach dla dzieci. Nawet to, że nie bardzo potrafię odczytać, czego szukał w ludzkich domach diabeł, czyli pewna komplikacja dorzucona pod koniec akcji (bo odpowiedź, że szukał czegoś w rodzaju iskierki dobra, odrzucam jako zbyt banalną nawet jak na tekst wigilijny) nie zmienia mojego poczucia, że “Gdzie Mikołaj nie może…” doskonale sprawdziłoby się jako – czytanka.

W tym stwierdzeniu chodzi mi nie tyle o ciepły, pozytywny klimat, jaki emanuje z tego opowiadania, w którym diabeł szybko i bez problemów dogaduje się z zamożnym (ładne mieszkanie, designerska choinka, drogi ekspres do kawy), ale smutnym i samotnym dzieciakiem. Chodzi mi raczej o to, jak wyraźnie wybrzmiewa w tym tekście – no, dydaktyka.

W opowiadaniu mamy przytoczoną in extenso, ujętą w opowieść Azazela, historię autentycznego świętego Mikołaja, która, choć przekazana z lekką dezynwolturą, jest na tyle szczegółowa, że dzieciak po lekturze powinien móc ją powtórzyć. Ale to nie wszystko – do tego mamy jeszcze polskie legendy związane z Mikołajem, uwagi o życiu dawnych Słowian, a nawet mini-wykład o tym, skąd w popkulturze wzięły się sanie, renifery i czerwony strój stereotypowego Świętego Mikołaja. Wszystko to podane jest po bożemu, jak na lekcji – owszem, w lekko ironicznym tonie przypisanym demonowi, ale jest to ironia i obrazoburstwo na poziomie mniej więcej Mitologii według Percy’ego Jacksona.

“Gdzie Mikołaj nie może…” to zdecydowanie najlżejszy z tegorocznych Zajdlowych tekstów, zarówno jak chodzi o pomysł, jak i realizację. To jest udany tekst, w sensie konstrukcyjnym, dobrze i szybko się go czyta. Postacie ma, jak chodzi o ich charaktery, owszem, wprost nie tyle z rekwizytorni popularnej prozy, co z zasobów Hallmarkowych filmów świątecznych, ale ci konwencjonalni bohaterowie w tej akurat formule nieźle się sprawdzają. Cieszę się, że popularna i lubiana jako autorka Katarzyna Berenika Miszczuk się w zestawieniu Zajdlowym znalazła – ale że akurat tym tekstem, to mnie ciągle nieco dziwi. I nie chodzi o to, że nie do końca jestem czytelniczką, dla której takie teksty się pisze – chodzi raczej o to, jak wyraźnie i typowo świąteczny się on wydaje, jak mało typowo nagrodowy

Fresk przedstawiający św. Mikołaja z Mirry; dzieło jest autorstwa Dionizego, a znajduje się w Monasterze Terapontowskim. Źródło: Wikipedia

GDZIE ZNALEŹĆ: W tomie Wigilijne opowieści Wydawnictwa W. A. B. oraz w antologii opowiadań nominowanych do Nagrody Zajdla za rok 2020

ZA ILE: Opowieści wigilijne są do kupienia w papierze i ebooku (ceny odpowiednio od około 29 – 31 PLN). Antologia Zajdlowa jest natomiast do końca roku dostępna za darmo do ściągnięcia pod adresem widocznym powyżej.

DLA KOGO: dla lubiących baśnie (takie dla młodszych dzieci) i świąteczne klimaty. Dla osób mających ochotę na lekką, przyjemną i pozytywną lekturę, utrzymaną w pogodnym, bożonarodzeniowym nastroju.

Zew Zajdla 2020: opowiadania (1). Magdalena Kubasiewicz, “Sen nocy miejskiej”

Od kilku lat regularnie biorę udział w akcji Zew Zajdla – co oznacza, że sama wysyłam propozycje nominacji do najważniejszej polskiej fandomowej nagrody, ale też, kiedy przyjdzie pora ogłoszenia, jakie powieści i opowiadania zostały oficjalnie nominowane, czytam te propozycje, by wybrać z nich w końcu moje ulubione i zagłosować. To głosowanie można zrealizować na dwa sposoby: albo wybierając się na konwent w randze Polconu, w tym roku – Bachanalia Fantastyczne w Zielonej Górze, albo wykupując akredytację wspierającą (w poprzednich latach koszt wynosił 20 PLN) i głosując korespondencyjnie, przez internet.

Rozpoczęłam już swój cykl recenzji z nominowanych tekstów – udało mi się podzielić wrażeniami z lektury opowiadania Krzysztofa Matkowskiego i Krzysztofa RewiukaŚwięci z Vukovaru” (to było jeszcze przed ogłoszeniem nominacji, bo to był mój typ, który nominowałam) oraz z intrygującej powieści Macieja Głowackiego Pieśni Chołów. Dzisiaj chciałabym kontynuować ten cykl krótkich notek

Uwaga: recenzja zawiera spojlery. Przejdź na dół, do tekstu po drugiej ilustracji, po krótką bezspojlerową rekomendację.

Okładka tomu Harde baśnie,w którym oryginalnie ukazało się opowiadanie Kubasiewicz

Kiedy przeczytałam listę tegorocznych Zajdlowych nominacji i znalazłam na niej “Sen nocy miejskiej” Magdaleny Kubasiewicz, to trochę pokręciłam głową z lekkim rozczarowaniem, a trochę powiedziałam Nareszcie!

Skąd to rozczarowanie? Ano stąd, że bardzo sprawnie napisane, umiejętnie skomponowane i pomysłowe opowiadanie Kubasiewicz, z wciągającą fabułą domkniętą ciekawym twistem, jest – no, dokładnie tym. Udanym opowiadaniem, realizującym w 110% konwencję urban fantasy. Mamy tu wszystko, czego można by się było spodziewać po takim tekście. Jest wielkie, współczesne miasto, ale jest i magia, wpisana w jego system funkcjonowania i stanowiąca integralną część rzeczywistości. Jest twarda, pyskata i niezależna bohaterka o złotym, w sumie, sercu i magicznych zdolnościach, wplątana w rodzinne układy familii, której musi pomóc odczynić klątwę – a nie jest to, powiem wam, najsympatyczniejsza rodzina pod słońcem…

Fabuła tekstu jest spójna i logicznie się, w ramach przyjętych założeń świata przedstawionego, rozwijająca: główna bohaterka, Jagoda Wilczek, czarownica, dostaje zadanie. Ma mianowicie zdjąć nietypową klątwę z młodej dziewczyny, która zapadła w sen pod wpływem uroku; może tak spać nawet sto lat bez uszczerbku dla zdrowia, ale sama się nie wybudzi…

Brzmi znajomo? I owszem. Tom Harde baśnie miał w założeniu składać się z retellingów klasycznych baśniowych fabuł, choć w praktyce nie wszystkie autorki trzymały się aż tak ściśle założeń teoretycznych. Na tle większości opowiadań ze zbioru tekst Kubasiewicz wyróżnia się pozytywnie także tym, jak traktuje materiał wyjściowy. Autorka korzysta z wybranej baśni, czyniąc zaczerpnięte z niej motywy podstawą swojego konceptu (bez Śpiącej królewny nie byłoby tego tekstu), ale jednocześnie twórczo ją przetwarza, unowocześnia i przekształca, dodając do klasycznej historii zdecydowanie bardziej współczesne postacie. Pomysłowym motywem, który mnie ujął, był element, powiedzmy, jakoś tam autotematyczny, czyli kluczowy, jak się później okazało, fakt, że ofiara jest jednocześnie autorką-amatorką, taką spod znaku mniej więcej fanfiction.

To jest, powtórzę, w swojej konwencji naprawdę udany tekst. Czemu więc byłam nieco rozczarowana? Bo to opowiadanie jest tak naprawdę tylko fajnie zrobioną rozrywką. Tylko tyle i aż tyle. Ja sobie dobrą literacką rozrywkę bardzo cenię, owszem, ale tu akurat, gdyby decyzja należała do mnie, z tej antologii wybrałabym inne teksty: albo poetycką, twórczo przetwarzającą motywy nie tyle baśniowe, co operowe i hagiograficzne opowieść “Róże świętej Elżbiety” Agnieszki Hałas, albo, przede wszystkim, “Idzie, powtarzał wiatrMarty Kisiel. Oba te teksty mają jakąś wartość dodaną, są – zwłaszcza w przypadku opowiadania Kisiel – czymś więcej niż tylko umiejętnym, sprawnym zrealizowaniem konwencji. Nie chcę zrobić wrażenia, że mi się opowiadanie Kubasiewicz nie podobało – bo to nieprawda, uważam je za naprawdę przyjemne i sprawne literacko – ale tekst Kisiel, który swoją wybraną konwencję również realizuje błyskotliwie, mówi przy tym coś o sprawach jakoś tam dla mnie, i nie tylko, ważnych, a ja-jako-czytelniczka bardzo sobie cenię, jeśli tekst ma tę dodatkową warstwę znaczeń wychodzącą poza samą fabułę. Opowiadanie Kisiel zrobiło na mnie ogromne wrażenie i oczywiście, że wolałabym mieć “Idzie, powtarzał wiatr” wśród nominacji.

Niemniej jednak, powiedziałam sobie Nareszcie! A dlaczego? Ano dlatego, że urban fantasy w tej właśnie postaci, jaką reprezentuje między innymi Kubasiewicz, ale i inne autorki współpracujące z nią w ramach Hardej Hordy: Milena Wójtowicz, Martyna Raduchowska w części swej twórczości, także przecież wspomniana powyżej Marta Kisiel, a przede wszystkim – naprawdę popularna Aneta Jadowska, cieszy się wśród czytających sporym uznaniem, co widać w wynikach sprzedaży. Poza Hordą też są pisarki i pisarze sięgający po tę konwencję – Marcin Jamiołkowski czy Katarzyna Berenika Miszczuk, o której będzie jeszcze w tym cyklu mowa, to tylko pojedyncze przykłady. Zaryzykuję stwierdzenie, że bez urban fantasy nie ma dzisiejszej, AD 2021, polskiej fantastyki. Do tej pory teksty urban fantasy, zwłaszcza w takiej klasycznej formie, pojawiały się wśród nominacji do Zajdla sporadycznie – reprezentowała tę konwencję głównie Anna Hrycyszyn (której tekst o detektywie Fiksie był nominowany w roku 2018) i nagrodzona dwukrotnie za opowiadania (a kilkakrotnie nominowana za powieść) Marta Kisiel, z tym, że z jej nagrodzonych opowiadań urban fantasy można ewentualnie nazwać “Szaławiłę”, bo już nagrodzone w 2018 roku “Pierwsze słowo” już niekoniecznie. Bardzo więc mnie cieszy, że bardzo klasyczny w ramach gatunku, a jednocześnie dobrze napisany “Sen nocy miejskiej” trafił na listę Zajdlowych nominacji obok literacko odmiennych propozycji w rodzaju “Świętych z Vukovaru” – bo polskiej urban fantasy ten sukces się po prostu należy. Plus, naprawdę, widać w tym tekście, jak Kubasiewicz rozwija się jako autorka – o ile sprawniejsza literacko jest teraz, niż była w momencie debiutu!

Źródł: wikipedia

GDZIE ZNALEŹĆ: W tomie Harde baśnie (są wydania papierowe i elektroniczne) oraz w antologii opowiadań nominowanych do Nagrody Zajdla za rok 2020

ZA ILE: Harde Baśnie w cenach wydawcy (17.09 było to 70 PLN za papierowe wydanie i 55 PLN za ebooka), do kupienia np. na stronie sklepu SQN. Antologia Zajdlowa jest natomiast do końca roku dostępna za darmo do ściągnięcia pod adresem widocznym powyżej.

DLA KOGO: dla lubiących klasyczną urban fantasy w stylistyce Laurell Hamilton czy naszej Anety Jadowskiej. Dla osób chętnie sięgających po lekką, rozrywkową fantastykę z elementami obyczajowymi i lekko kryminalnymi.

Ulubieni twórcy, krótkie formy (1): Tamsyn Muir

Jest w polskim fandomie taka absolutnie bezcenna osoba, Małgorzata Wilk, która swego czasu zrobiła rzecz wspaniałą: zebrała pracowicie dostępne legalnie za darmo teksty sporej grupy anglojęzycznych autorów i autorek fantastyki. Szukając czegoś innego do poczytania po kilku polskich powieściach i solidnej porcji prac naukowych, sięgnęłam po zebrane przez Małgosię teksty (opowiadania, ale także wywiady i komentarze) Tamsyn Muir i powiem wam, ta autorka to jest czyste złoto. Ma zacięcie do makabry nie zawsze traktowanej z równie bezczelną dezynwolturą, jak w Gideon the Ninth, zdarza się jej sięgać po ciężkie, ponure tematy i z dużym wyczuciem żenić je z imaginarium pop-fantastyki grozy i potrafi kilkoma akapitami stworzyć taki nastrój, że trudno się od jej tekstu oderwać.

Okładka debiutanckiej powieści Muir. Autor okładki: Tony Arnold. Źródło: Wikipedia

Od Muir zacznę więc nowy, zapewne bardzo nieregularny cykl na blogu – omawianie opowiadań (głównie tych dostępnych online) autorów i autorek, których lubię, zwłaszcza zaś tych dopiero na początku drogi do kariery, mniej (jeszcze?) znanych. I od Tamsyn Muir, której powieści mnie w zeszłym roku absolutnie oczarowały, chciałabym zacząć.

O powieściach Muir, Gideon the Ninth i jej kontynuacji, Harrow the Ninth, pewnie napiszę w tym roku, bo nie mogą się ode mnie te powieści odczepić, ale pierwszą większą notkę na blogu Muir dostanie jako autorka opowiadań. Są to w większości teksty dostępne online, przy każdej mini-notce będzie więc link do oryginalnej wersji tekstu. Recenzje będą miały niewielkie spojlery, postaram się nie spojlować kluczowych pomysłów.

Okładka Fantasy Magazine z literackim debiutem Muir. Źródło: LibraryThing

The House That Made the Sixteen Loops of Time to tekst z lutego 2010 roku, ukazał się w Fantasy Magazine i był oficjalnym debiutem autorki. I to widać – nie w sensie warsztatowym, bo tekst jest dopracowany i przemyślany, powstał zresztą w ramach ważnych dla środowiska fantastycznego w USA i nie tylko warsztatów literackich Clarion), co raczej w różnicy tonu i klimatu między tą pogodną i ciepłą historią o pętli czasowej a innymi opowiadaniami Muir i jej późniejszymi powieściami. Ten tekst jest lekki, sympatyczny i z gatunku tych podnoszących na duchu. Skupia się na historii czterdziestoparoletniej doktor Rosamund Tilly, z zawodu specjalistki od literatury średniowiecznej. Rosamund odziedziczyła po babci tajemniczy dom przy Arden Lane 14, w którym wychowała swoje dwie córki (pobłogosławione imionami Snowdrop i Sparrow), a kiedy dom okazał się magiczny, przyjęła to prostu jako fakt. Nieco mniej miłości do kapryśnego i lubiącego demonstrować swoje moce (i swoją wyższość nad zwykłymi śmiertelnikami) domu żywi współlokator i najlepszy kumpel Rosamund, Daniel Tsai. Daniel i Rosamund mieszkają razem od lat, są bliskimi przyjaciółmi i nauczyli się – ona z miłością, on z rezygnacją – znosić kaprysy magicznego domu (stupid, temperamental Disney shack, mówi Danny ze złością), w którym żyją. Dom robi różnego rodzaju numery – od zafarbowania szynszyli permanentnie na fioletowo przez zniknięcie brwi jednej z córek Rosamund aż po zafundowanie mieszkańcom Dnia Świstaka.
Tylko czy to był rzeczywiście taki złośliwy przypadek, czy też może dom przy Arden Lane 14 miał swoje własne plany? Albo wręcz – chciał pomóc właścicielce? Bo zamknięta w pętli czasowej Rosamund – za każdym razem, kiedy się głośno odezwała, cofała się do chwili, kiedy Danny zadaje jej pytanie “Did worlds collide?” – musi przemyśleć pewne rzeczy. Przetrenować. Podjąć decyzje. I chyba zrozumieć, że pewne relacje w jej życiu mogłyby być jeszcze lepsze.
Ten tekst jest, jak już wspominałam, pogodny i lekko nawet humorystyczny, nie w zgryźliwy sposób, którego Muir z czasem została mistrzynią, tylko po prostu: sympatyczny i miły, trochę zabawny i z happy endem. Przyszłą Tamsyn Muir zapowiada tu głównie zabawa z planami czasowymi i alternatywnymi wersjami rzeczywistości (ale nie doprecyzuję, bo spojlery).

Okładka Lightspeed nr 88 z opowiadaniem Muir. Źródło: strona czasopisma

“The Magician’s Apprentice” to już bardziej Muir, jaką wkrótce poznamy z powieści. Ten retelling klasycznej opowieści (patrz tytuł, to akurat żaden spojler) zawiera już sporo motywów, które będą charakterystyczne dla późniejszej twórczości autorki. Po pierwsze mamy tu więc, mimo pozornie baśniowego sztafażu, zdecydowanie horrorowe tony i klimat. Cherry Murphy, nastolatka, jest uczennicą czarnoksiężnika, choć, kiedy czyta się tekst, chwilami ma się wrażenie, że jest raczej “wychowanką” kogoś pokroju Humberta Humberta (Lolitai zostaje zresztą explicite przywołana w tekście, wymieniona wśród lektur bohaterki), a momentami nie sposób nie wspomnieć Leona zawodowca. Cherry to pierwsza z nastoletnich postaci , które Muir chętnie czyni swoimi głównymi bohater(k)ami. Takimi trochę zbuntowanymi, mocno niedorosłymi i niekoniecznie poważnymi, obsesyjnymi, a przy tym często obarczonymi problemami i decyzjami nie na swój wiek kilkunastoletnimi dziewczynami (rzadziej chłopcami) są później główne postacie i w opowiadaniu “Chew”, i w nominowanym m. in. do World Fantasy Award i Nebuli “The Deepwater Bride”, a także, przede wszystkim, w obydwu powieściach. Muir bardzo sugestywnie pokazuje tu, jak pan Hollis, mistrz-czarodziej, kształtuje swoją uczennicę, zadając jej nie tylko ćwiczenia z magii, ale i lekcje literatury i sztuki; jednocześnie jednak przygotowuje ją przede wszystkim do ceny, jaką się za magię płaci, a u Muir, żeby nie spojlować za bardzo, magia znajduje się zupełnie niedaleko od takich zjawisk, jak, powiedzmy, wampiryzm: są pewne, nazwijmy to może tak, wydatki energetyczne, które uzupełnia się trudniej niż inne. Kluczem do sukcesu tego tekstu – bo on jest udany, wciągający i przynajmniej mnie zaskoczył rozwiązaniem – jest wybór bohaterki/perspektywy narracyjnej. Ponieważ wydarzenia widzimy z punktu widzenia Cherry, która narratorką jest lekko niewiarygodną, choćby dlatego, że jej nauczyciel zdecydowanie nie wszystko jej wyjawia i jej wiedza o świecie jest niepełna, a priorytety, jak to u nastolatki, niekoniecznie logicznie dobrane – autorka może prowadzić czytelnika przez świat swoim tempie, pewnie rzeczy skutecznie przed nim ukrywając i budując w ten sposób napięcie aż do finałowego ujawnienia, co Cherry będzie musiała zrobić, żeby wreszcie przestać być głodna.

Okładka Nightmare Magazine ze stycznia 2013; w tym numerze okazało się opowiadanie “Chew”. Źródło: Amazon.

“Chew” to opowiadanie z roku 2013, opublikowane w Nightmare Magazine; jako jedyne ze znanych mi tekstów autorki osadzone jest w konkretnych historycznych realiach (w pewnym sensie “The Woman in the Hill” też ma określoną datę, ale tam chodzi raczej o skojarzenia z czasem akcji Lovecrafta, tu natomiast historia jest kluczowym kontekstem). Muir wpisała swoją fabułę w historię II wojny światowej, odwołując się do fali gwałtów wojennych w Stuttgarcie w okresie tuż po zakończeniu wojny. Pogłoski (potwierdzone w części zeznań) wiązały te akty przemocy z francuskimi kontyngentami, głównie tymi z Maroka i Tunezji, ale inne armie także nie były bez winy. Wspominam o tym, gdyż ten motyw pojawia się w tekście: jedyna osoba dyskutująca ataki na kobiety, ojciec głównego bohatera, w oczywisty sposób wini obco wyglądających Tunezyjczyków i Marokańczyków; że winnym może być biały Amerykanin, nie przychodzi mu do głowy.
Tekst napisany jest znowu z perspektywy niewiarygodnego narratora, i znowu jest nim nastolatek, choć może tu raczej jeszcze trochę młodszy dzieciak, taki dwunasto-trzynastoletni. Anton, syn pracownika szpitalnej kostnicy, jest Niemcem w świeżo zdobytym przez aliantów Stuttgarcie. Ojciec, ewidentnie wychowujący go samotnie, nie ma nic przeciwko temu, że w wolnych chwilach chłopak kręci się przy amerykańskich żołnierzach, a konkretnie przy jednym: młodym, wesołym, częstującym gumą do żucia chłopaku. Pewnego dnia Anton przypadkiem zauważa dziwne zachowanie swojego Amerykanina, który robi coś przerażającego z jakąś obcą kobietą w opustoszałym miejscu za zamkniętą fabryką… a potem ta sama kobieta trafia w ręce ojca chłopca. Do kostnicy.
Amerykanin Antona jest gwałcicielem i mordercą, a sam Anton, powoli zaczynający rozumieć, co się stało, używa jego daru – gumy do żucia, którą uwielbiał – by, nie do końca wiedząc, co robi, odwrócić to, co się stało.
Muir w “Chew” ogrywa klasyczny dla grozy motyw zombie, pożerających ludzi, wpisując go jednak w historię zemsty – a może nawet nie zemsty, a sprawiedliwości. Efektownie buduje w tekście nastrój makabry i grozy. Anton ucieka przed prawdą zbrodni i kary za nią, ale też przed wojenną codziennością, którą widywał całe dzieciństwo, w fantazje o tym, że za zniszczenie dookoła odpowiadają potworne, gigantyczne mrówki, które wyobraża sobie jak kosmitów z awanturniczej fantastyki tamtych czasów. Potwór z komiksu / opowieści jest w końcu bezpieczny i oswojony przez wyobraźnię w porównaniu z koszmarem tego, co się dzieje i działo dookoła. Zwłaszcza kiedy do wojny i zabójstwa dojdzie niesamowitość, a zamordowana przez żołnierza dziewiętnastoletnia Elke powstanie, by szukać zemsty. Skupienie na perspektywie Antona sprawia, że ta historia nabiera dodatkowej siły: on nie musi rozumieć, co się stało z Elke, żeby wiedzieć, że spotkała ją krzywda i mieć poczucie, że powinien pomóc, a jednocześnie – sam też jest przecież dotknięty i przerażony tym, co się dzieje, tak zbrodnią, jak i karą. Wybrana przez Muir perspektywa narracyjna dodaje jednocześnie tekstowi oryginalności: grając tematami i motywami obrobionymi przez literaturę grozy i fantastykę od dawna (zombie!), poruszając temat ugruntowany w historii, autorka ujmuje go od nieoczekiwanej strony. Emocjonalnie tekst jest ciemny, ciężki i ponury – inaczej niż w większości tekstów Muir nie ma tu sarkastycznych komentarzy ani postaci radzących sobie z paskudnym światem przy pomocy ironii i nastolatkowego przekonania o tym, że w swoim geniuszu jakoś dadzą sobie radę. Jest za to body horror, oszczędnie (choć nie mniej przez to przerażająco) opisana makabra i wiarygodny główny bohater.

Okładka Clarkesworld 111. Źródło: strona pisma

“Union” to opowiadanie z magazynu Clarkesworld z roku 2015. Autorka w którymś z wywiadów powiedziała, że jest z tego tekstu szczególnie dumna, i trochę trudno się jej dziwić, bo to opowiadanie, które pokazuje jej możliwości w więcej niż jednej konwencji. “Union” oscyluje między SF – akcja osadzona jest w rolniczej kolonii gdzieś na peryferiach świata z zaawansowaną technologią) a weirdem. Z tej ostatniej konwencji wywodzi się sam kluczowy koncept: żony, wyhodowane z roślin i przydzielane przez instytucje rządowe kolonistom. Autorka w sposób charakterystyczny dla weirdu nie udziela nam szczegółowych informacji, kim są żony i skąd się biorą. Czy są genetycznymi hybrydami? Jak powstają? Jak rodzą dzieci – bo że rodzą, to wiemy?). O tym wszystkim nie dowiemy się z opowiadania. Muir nie zostawia za to wątpliwości co do faktu, jak są traktowane. Żony są zasobem – przydziela je rząd (nie za darmo, o nie!), a społeczność wydziela im obowiązki, związane zarówno z rodzeniem i wychowaniem dzieci, jak i z pracą na roli. Z prawami gorzej – trudno powiedzieć, czy żony w ogóle jakieś mają, czy są traktowane jako członkinie społeczności, czy jako własność. Kiedy miejscowość dyskutuje pogłębiający się problem żon, pojawia się lęk przed tym, jak władze zareagowałyby na ewentualne akty agresji, ale też uwaga, że oskarżyć mieszkańców kolonii można by było głównie o uszkodzenie własności.
Przy czym uwaga: Muir nie ustawia tu konfliktu na linii “męskie versus żeńskie”, bo w kolonii Franckton żyją zarówno mężczyźni, jak i kobiety, a żony zostają przydzielone i jednym, i drugim; nie jest to więc grubo ciosana metafora, powiedzmy, aranżowanych małżeństw, tylko opowieść grozy, w której bynajmniej nie wszystko jest jasne. Nie jest, bo zagrożenie, jakie niosą ze sobą żony, jest prawdziwe: coś dzieje się wokół nich, coś obcego i dziwacznego, plony marnieją, a zwierzęta gospodarskie umierają. Ale czy to działanie jest celowe? Czy wynika ze złych zamiarów, czy też jest tylko efektem ubocznym natury żon, nieludzkiej i niezrozumiałej? No i – co społeczność może w takiej chwili zrobić, żeby się ratować? Co mogą zrobić, żeby się ratować, żony?
W efekcie nie dostajemy opowieści z morałem, a niejednoznaczną i dość otwartą, jak chodzi o zakończenie, historię trochę jak ze złego snu, z zakończeniem, które niczego nie kończy, a jednocześnie – coś czytelnikowi mówi o ludzkiej naturze i jej skłonności do nie-widzenia tego, co niekomfortowe i nie z tego świata.

Dla Tamsyn Muir horror i literatura grozy są naturalnym punktem wyjścia i tą konwencją, która jest pisarce, patrząc po wywiadach, szczególnie bliska. Trudno się więc dziwić, że spróbowała swoich sił także w tekstach inspirowanych twórczością H. P. Lovecrafta. Dla antologii Dreams from the Witch House: Female Voices of Lovecraftian Horror Muir napisała opowiadanie “The Woman in the Hill”, przedrukowane potem w 2017 przez Nightmare Magazine.
“The Woman in the Hill” można bez chwili wahania nazwać Lovecraftowskim pastiszem, nawet mimo że nie padają w nim typowe dla autora “Koloru z przestworzy” frazy i formuły, a i wzmianek o przedwiecznych bóstwach z odległych eonów też brak. Muir za to odtwarza w swoim tekście fabularny schemat typowej opowieści spod znaku Lovecrafta i jego naśladowców. Dostajemy więc ramę narracyjną w postaci listu niejakiej Caroline B. do przyjaciółki, doktor Dorothy L., z domknięciem zewnętrzną informacją-dopiskiem, że podobnie jak wszystkie inne bohaterki, doktor L., adresatka, także zaginęła. Sam list dotyczy kolejnych dwóch kobiet – zaginionej wcześniej Alice N. i zaprzyjaźnionej z autorką listu Elizabeth W. Taka konstrukcja – opowieść osoby X o tym, jak tragiczne wydarzenia związanie z osobą Y pchnęły ją na drogę poszukiwań zakazanej prawdy, często z informacją od narratora / z zewnątrz, potwierdzającą dalsze losy autora listu (losy, dodajmy, niewesołe) – u Lovecrafta pojawia się dość często; opowieść często przyjmuje formę listu lub pamiętnika / notatek. Akcja, podobnie jak w wielu tekstach Lovecrafta, dzieje się w czasach współczesnych pisarzowi z Providence (1908), i choć zamiast w Nowej Anglii osadzona jest w ojczyźnie Muir, Nowej Zelandii, kolonialny klimat jest poniekąd podobny: bohaterkami są kobiety z klasy wyższej i średniej, a wzmianka o rdzennych mieszkańcach pojawiają się najpierw w kontekście zagrożenia ewentualnym atakiem z ich strony. Z typowo Lovecraftowskimi motywami Muir pogrywa sobie również w opisie tajemniczego portalu wśród wzgórz i otaczających go dziwacznych płaskorzeźb. Portal przyciąga i fascynuje; kolejne bohaterki nie mogą oprzeć się pokusie, by wejść do środka.
No właśnie, bohaterki. Tu jest główna różnica między Lovecraftem a jego pastiszem u Muir. U niej wszystko rozgrywa się w kobiecym świecie. Bohaterki – Alice, Elizabeth, Caroline, wreszcie, czego dowiadujemy się nie wprost z dopisku, Dorothy – nie mogą, podobnie jak Lovecraftowscy bohaterowie, oprzeć się pokusie zajrzenia za drzwi, za którymi jest COŚ. I lepiej, żebyśmy się nie dowiedzieli, co. Swoista forma szaleństwa, które spada na bohaterki w wyniku eksploracji tego, co za drzwiami, też jest bardzo w stylu Lovecrafta. Muir nie potrzebuje Czarnej Kozy z Lasu, żeby ograć skojarzenia, które chce nam zasugerować.
Widać w tym opowiadaniu już pewne motywy, które wrócą, przetworzone, w Gideon the Ninth. Zamknięte drzwi, za którymi czai się upiorna zagadka. Kolejne postacie znikające, jak w fabułach Agathy Christie. Dziewczyny i kobiety jako główne postacie w takich gatunkowo fabułach, jakie kiedyś pisano dla bohaterów. A jednocześnie ten tekst nie jest tylko przekładaniem znanych klocków, bo autorka dokłada swoje własne pisarskie ja do udanego pastiszu, a motywy, które pojawiają się w tym tekście, wrócą później w powieściowej twórczości autorki.

Najlepiej jednak Muir-przyszłą autorkę Gideon the Ninth, widać w nominowanym do Nebuli, World Fantasy Award i paru innych nagród tekście “The Deepwater Bride“. Jest to jedyne z recenzowanych tu opowiadań, które nie jest za darmo osiągalne w internecie – ukazało się w roku 2015 w Fantasy and Science Fiction (nr 07/08). Tu także, jak w kilku recenzowanych powyżej tekstach, bohaterkami głównymi są młode dziewczyny. Hester Blake jest szesnastolatką – taką prawdziwą, pełną poczucia wyższości wobec świata i rozpaczliwej nieadekwatności jednocześnie, w tej samej chwili znudzoną i zafascynowaną światem, mieszkającą w małym nadmorskim miasteczku, gdzie razem z ciotką zajmuje się obserwowaniem znaków zapowiadających nadejście mrocznych pradawnych bóstw z morza. A konkretnie jednego, który wyłoni się z otchłani, zniszczy kawał świata i będzie szukał małżonki. Aha, bo Hester razem z ciotką są wieszczkami: zajmują się obserwowaniem i notowaniem obecności w świecie istot, które są rodem prosto z Lovecrafta. Muir bardzo efektownie ogrywa tu, podobnie jak w “The Woman in the Hill”, Lovecraftowskie skojarzenia, tym razem jednak robi to mniej poważnie, mniej dramatycznie, niż w analizowanym poprzednio opowiadaniu – no i tu jej bohaterki stoją nie tyle na miejscu Lovecraftowskich bohaterów, co czarnych charakterów: należą do prastarej rodziny, w linii żeńskiej dokumentującej od lat obecność pradawnych bóstw, ba, wręcz związanych z nimi swoistym paktem. Ciotka zna swój los i wie, że jej śmierć jest blisko; niepokoi ją tylko fakt, że nigdy, w żadnym przebłysku, nie zobaczyła, jak umrze Hester.
Tymczasem Hester stawia sobie za punkt honoru wytropienie, przy pomocy znaków i omenów, trywialnych jak fusy z kawy i upiornych jak truchło rekina na drzewie, po kogo przyjdzie podwodne bóstwo. Poszukiwania wkrótce wskazują na nastoletnią blondynkę w koszulce One Direction. Rainbow (jakże inaczej mogłaby mieć na imię!) jest kompletnym przeciwieństwem Hester, ale jakimś cudem klasowa nerdka i klasowa gwiazda (bo tak niewątpliwie podzieliłyby się rolami w szkole) zaczynają się dogadywać coraz lepiej i są sobą coraz bardziej zafascynowane. A tymczasem znaki wskazujące na nadejście podwodnego bóstwa są coraz intensywniejsze…
To jest szalenie udane, moim zdaniem, opowiadanie, i to nie tylko dlatego, że Muir bardzo efektownie buduje tutaj finałowy twist. Najbardziej chyba lubię w tym tekście to, jak Lovecraftowskie motywy są tu połączone z udanym i, moim zdaniem, w stu procentach wiarygodnym ukazaniem nastolatek. A że przy tym Muir tu chyba po raz pierwszy na aż taką skalę ogrywa swoje cięte, sarkastyczne poczucie humoru i umiejętność ukazania narodzin nastoletnich uczuć – kłopotliwych, niepewnych, czasem histerycznych, ale wcale przez to nie mniej prawdziwych – mamy tu już zapowiedź wszystkich jej najmocniejszych stron. Marudne nastoletnie lesbijki stają twarzą w twarz z Wielkim Przedwiecznym? Serio, chcecie to przeczytać! Plus, jest tam jeszcze jeden błyskotliwy pomysł, ale jak go sobie chcecie zespojlować, to zajrzycie na anonimowy komentarz pod mini-recenzją opowiadania, ten z godziny 08.57.

Okładka Fantasy and Science Fiction z opowiadaniem “Deepwater Bride”. Źródło: Goodreads

Z krótkich tekstów Muir został mi tylko jeden – “The Mysterious Study of Doctor Sex”, ale jako że ten tekst wiąże się bezpośrednio z cyklem powieści Muir, wspomnę o nim przy recenzji Harrow the Ninth. No i mam nadzieję w najbliższym czasie napisać podobną notkę o którymś innym z ulubionych nowych twórców – najpewniejszą kandydatką jest Arkady Martine.

Taka prawie róża

Anna Lewicka, Pełnik, Wydawnictwo Jaguar, 2021

Tytułowy Pełnik to fikcyjne miasteczko, nazwane na cześć kwiatu pełnika (Trollius europaeus L.), określanego lokalnie kłodzką różą, choć tak naprawdę z różą niewiele ma wspólnego, bo należy do rodziny jaskrowatych. Trochę to zawikłane, prawda? I to, powiem wam, w jakiś metaforyczny sposób to zamieszanie z nazwami oddaje część moich problemów z tą książką. Bo Pełnik Lewickiej to taka, no, prawie róża. A raczej – prawie groza, prawie udana.

Uwaga: recenzja zawiera spojlery. Przejdź na koniec (po drugiej ilustracji) po krótką bezspojlerową opinię.

Okładka. Źródło: Lubimy Czytać

Powiem może od razu tak: Pełnik mi się nie podobał. Część z tej opinii jest całkowicie subiektywna – nie mam wątpliwości, że czytelnik / czytelniczka szukający czegoś innego, niż ja lubię, może poczuć satysfakcję z lektury. Część zarzutów z kolei ma charakter bardziej, powiedzmy, obiektywny – cóż, jak człowiek jest z wykształcenia literaturoznawcą, to trochę mu się pewne rzeczy w oczy rzucają.

No to zacznijmy od początku. Od okładki. A konkretniej – od określenia na niej widocznego, określenia powieść grozy.

No więc nie. To nie jest powieść grozy, a już reklama na Lubimy Czytać (“Jeśli kochasz Edgara Allana Poe, to pokochasz tę powieść”) to , hmmm, zwodzenie czytelnika. I wcale nie chodzi o to, że nie wypada porównywać się z mistrzami, bo w sumie czemu nie. Chodzi raczej o to, że powieścią grozy to Pełnik raczej nie jest.

A czym jest? Ano, romansem paranormalnym. To zdecydowanie wyznaczniki tego gatunku przeważają w fabule.

Emilia, młoda prawniczka, rzuca karierę w Warszawie i wraca do rodzinnego Pełnika. Nie lubiła tego miasta, a wobec ciotki, która właśnie zmarła tragicznie (i zostawiła jej podupadłą willę-pensjonat) żywiła uczucia ambiwalentne – z jednej strony często słyszymy, jak bardzo bohaterka ją kochała, z drugiej – nieraz w powieści powtarza, że od czasów licealnych zaczęła czuć się nieswojo w dziwacznym domu z kostyczną, starszą, noszącą się w wiktoriańskich ciuchach ciotką. Do ciotki i jej strojów jeszcze wrócimy.

W każdym razie Emilia w Pełniku spotyka ludzi z pokolenia ciotki, którzy nadal jej nie lubią, oraz dwóch mężczyzn. Jednym jest ciepły, szalenie opiekuńczy, życzliwy, cholernie przystojny i znakomity w łóżku Krzysztof, drugim – mroczny, tajemniczy, widoczny tylko dla bohaterki (w czym chyba mamy się nie zorientować, ale przynajmniej ja zorientowałam się dość szybko), emanujący dzikim seksapilem i zdecydowanie będący czymś więcej niż człowiekiem Konstanty. Bohaterka randkuje z Krzysztofem, fantazjuje o Konstantym, nie wie, którego woli. Wokół jej emocji i perypetii romansowych kręci się spora część powieści.

Powiedzmy sobie od razu: żeby mnie wątek romansowy, na dodatek okraszony mnóstwem opisów seksu, kupił, to jest dość rzadkie. Tu mnie nie przekonał: opisy erotycznych uniesień bohaterki i cudownej atrakcyjności jej obiektów uczuć raczej mnie irytowały niż podniecały – ale to jest właśnie ta część subiektywna. Zdaję sobie doskonale sprawę, że dla osoby, która takich właśnie motywów szuka, powieść jak najbardziej może być atrakcyjna, nawet mimo sztampowości kontrastu między idealnym partnerem Krzysztofem a zwierzęco pociągającym Konstantym, reprezentującymi typy wyjątkowo często w romansie paranormalnym spotykane.

A te elementy rodem z typowej grozy, a raczej – z powieści gotyckiej? No więc to tu włącza mi się zmysł krytyczny.

Narracja w Pełniku jest pierwszoosobowa, realistyczna w tym sensie, że bohaterka nie wątpi w świadectwo swoich zmysłów i choć czasami teatralnie obawia się, czy aby nie popada w obłęd, czytelnik raczej pozostaje z poczuciem, że choć w świecie wokół Emki (jak określają główną bohaterkę znajomi) dzieją się dziwne rzeczy, to dzieją się one naprawdę. Nie ma tu nic z onirycznej narracji ani ucieczek w nieoczywistość.

No i w tej narracji, na śmiertelnie poważnie, mamy między innymi tajną świątynię z marmurowymi schodami i uchwytami na pochodnie, a w niej posąg boga-Karkonosza; świątynia ukryta jest pod domem i dostępna po odsunięciu regału, a zbudowano ją ewidentnie w latach 40. XX wieku, razem z tym marmurem i uchwytami na pochodnie. Sekretne bractwo w małym miasteczku, przebierające się w szaty i kaptury. Przeklęty, a raczej wybrany ród. Próbę złożenia bohaterki w czymś w rodzaju ofiary, kiedy leży ona (bohaterka, nie ofiara) naga na ołtarzu, a nad nią stoją w kręgu zakapturzeni członkowie bractwa. Które się oczywiście nazywa po łacinie, bo quidquid Latine dictum sit, altum videtur (1). I to wszystko jest na śmiertelnie serio, w jednej krótkiej powieści – i jest tego dla mnie trochę za dużo.

Nie mam żadnych wątpliwości: te wątki rodem z klasyki gotycyzmu kupiłabym w tekście bardziej siebie świadomym, napisanym z poczuciem ich sztampowości, oczywistości i kompletnej nierealistyczności. W tekście, w którym bohaterka czułaby nie że popada w erotyczny szał, a raczej – że jej życie zaczyna przypominać mocno trącącą myszką hollywoodzką fabułę opartą na dziewiętnastowiecznych pomysłach na grozę. Wszystko można, nawet najbardziej ograne wątki da się wprowadzić i pokazać tak, że czytelnikowi buty spadną z wrażenia, ale trzeba mieć na nie pomysł. Tymczasem ta powieść składa się z takich stereotypów gatunkowych powieści gotyckiej i romansu paranormalnego, że przy jej realistycznym (a nie np. onirycznym) ujęciu fabuły i przezroczystym stylu nie byłam w stanie traktować jej na serio (a takie jest ewidentnie odautorskie założenie) i momentami chichotałam jak szalona, co raczej nie było odautorską intencją (a przynajmniej w stylu i fabule nic na to nie wskazuje).

Dodajmy niezbyt czasem przekonująco poprowadzone wątki – jak ten, w którym przyjaciółka z miasta olewa bohaterkę, kiedy ta rzuca korpo i wyjeżdża odziedziczyć dom po ciotce, nie oddzwania, Emka ma wrażenie, że przyjaźń się skończyła, ale potem nagle przyjeżdża nieproszona ratować Emkę (o której sądzi, że jest nieszczęśliwa), po czym ginie w tej samej scenie. Problemem bywa też nie najlepszy chwilami research (nie ma zbyt wielu szans, żeby na nowym grobie położyć kamienną płytę nagrobną w dniu pogrzebu). Lewicka ma też skłonność do trochę za łatwych i zbyt przewidywalnych rozwiązań (jak godna schematycznego serialu kryminalnego śmierć pana Marka zaraz po tym, jak próbował się z czymś ważnym dodzwonić do bohaterki, czy pochodząca z rekwizytorni romansu kłótnia między Krzysztofem a Emilią po tym, jak Emilia w erotycznym uniesieniu pomyliła imiona i jęknęła “Konstanty” podczas seksu z Krzysztofem). No i dodajmy, że czasami autorka miewa jakiś ciekawy pomysł, ale nie zawsze jej wychodzi realizacja. I tu powraca ciotka i jej wiktoriańskie ciuchy. Rozumiem, że w planach było założenie, że ciotka Edna, wpisana w historię paktu miasteczka z bogiem gór, jest niejako nie z naszej epoki, zawieszona w czasie, co by tłumaczyło niekonsekwencje związane z jej wiekiem. I gdyby było to wypunktowane nieco mocniej, to pewnie mniej irytowałyby mnie te opisy zmarłej w wieku pięćdziesięciu trzech lat kostycznej starszej damy. W Pełniku w ogóle jest tak, że tam sporo rzeczy mogło zadziałać, i to bardzo fajnie, ale coś nie do końca wyszło, niestety, na poziomie czysto literackiej realizacji.

Jeśli spojrzeć na recenzowane przeze mnie poprzednio Pieśni Chołów Macieja Głowackiego, to – jak chodzi o wykorzystanie mitów, legend i lokalności – to pod pewnymi względami te dwie powieści, Pieśni Chołów i Pełnik, są na przeciwnych biegunach, pod innymi zaś są podobne. Głowacki miesza, łączy różne odniesienia, wplata postacie ze słowiańskiego bestiariusza (mamuna) między swoje własne kreacje. Lewicka sięga po lokalne legendy,przetwarzając je zgodnie z konwencjami romansu paranormalnego i powieści gotyckiej (Konstanty- Liczyrzepa – Kronos ukazuje się w postaci seksownego mężczyzny, a jego posąg w świątyni pod domem Edny jest opisany jako groźny, fascynujący i przerażający). Lokalna opowieść o strażniku gór zostaje przy tym wpisana w szeroki i głęboki mityczny kontekst (i powiem od razu, dużo lepiej wychodzi to w samej powieści, konkretniej w jej końcowych partiach, niż w odwołującym się do Junga odautorskim posłowiu). Głowacki bardziej kreuje własny mit ze znanych i nieznanych klocków, Lewicka w większym stopniu dostosowuje istniejące opowieści do konwencji, w których pisze.

Szkoda mi trochę tej powieści. Tu był potencjał, IMHO, na więcej, niż wyszło – przede wszystkim na coś mniej oczywistego, w mniejszym stopniu związanego gatunkowymi schematami traktowanymi śmiertelnie serio. To nie zmienia faktu, że pewnie będzie całkiem sporo czytających, którym się spodoba, i dobrze. Nie wszystko jest dla wszystkich. Ale i tak mi szkoda, bo autorka ma przebłyski i są w tej powieści sceny i motywy, które pokazują, że to pisarka z potencjałem.

(1) Skądinąd, omnia paribus znaczy raczej wszystko dla równych niż wszystko jest stałe, przypadki się nie zgadzają. Wszystko jest stałe powiedziałabym raczej omnia constantia albo omne constans, co by autorce bardzo ładnie pasowało do fabuły, skądinąd 🙂

Pełnik europejski. Źródło: Wikipedia

GDZIE KUPIĆ: Wszędzie, dla odmiany recenzuję powieść wydaną w regularnej dystrybucji przez wydawnictwo, a nie darmową antologię czy self-puba.

DLA KOGO: IMHO głównie dla osób, które zdecydowanie chcą poczytać romans w polskich, lokalnych dekoracjach rodem z tradycyjnej gotycyzującej grozy.

Zew Zajdla 2020: powieści (1). Inne “Pieśni”

Maciej Głowacki, Pieśni Chołów, Wydawnictwo Wertofix Media 2020

Od kilku lat regularnie biorę udział w akcji Zew Zajdla – co oznacza, że sama wysyłam propozycje nominacji do najważniejszej polskiej fandomowej nagrody, ale też, kiedy przyjdzie pora ogłoszenia, jakie powieści i opowiadania zostały oficjalnie nominowane, czytam te propozycje, by wybrać z nich w końcu moje ulubione i zagłosować.

W tym roku nie napracuję się, czytając: zarówno spośród nominowanych opowiadań, jak i powieści, nie znałam dosłownie pojedynczych tekstów. Opowiadaniem, którego mi brakuje, jest „Gdzie Mikołaj nie może… tam diabła pośle!” Katarzyny Bereniki Miszczuk. Jeśli natomiast chodzi o powieści – niedawno skończyłam czytać ostatnią, której wcześniej nie znałam, czyli Pieśni Chołów Macieja Głowackiego. I o niej chciałam dzisiaj napisać parę słów, bo to utwór ciekawy i niebanalny.

Uwaga: recenzja zawiera spojlery. Przejdź na dół, do tekstu po drugiej ilustracji, po krótką bezspojlerową opinię.

Okładka, źródło: Lubimy Czytać

Pojawienie się Pieśni Chołów na liście nominacji do Zajdla zaskoczyło część fandomu, bo, podobnie jak mnie, nazwisko autora było im nieznane, a książka – wydana metodą self publishingu, co dotychczas w nominacjach niespecjalnie się zdarzało. Maciej Głowacki nie jest jednak postacią anonimową, bo funkcjonuje w polskim internecie jako popularny twórca memów i copypast. Innymi słowy – to nie jest casus kompletnie nieznanego debiutanta, który jakimś cudem znalazł się na liście nominacji, to jest twórca z własną fanbazą, gotową sięgnąć po jego tekst, a następnie ten tekst nominować do nagrody. Zresztą – książkę poleca Michał Gołkowski, pisarz, o którym trudno powiedzieć, że jest autorem niszowym.

I wiecie co? Jakby mnie “Pieśni Chołów” wpadły w ręce w momencie, kiedy wysyłałam swoje zgłoszenie do nominacji, to też bym nominowała.

Nominowałabym głównie dlatego, że Głowacki w swoim tekście w sposób szalenie efektowny buduje nastrój i konstruuje fikcyjną rzeczywistość. W teorii Pieśni Chołów dzieją się w roku 1980, ale tak naprawdę niewiele w nich realiów tamtych czasów (mniej więcej pamiętam, jak wyglądały ejtisy w małym miasteczku). Kiedy czytałam, ukazany w powieści świat realny – o ile tam cokolwiek jest naprawdę realne – wydawał mi się bezczasowy, zawieszony w pewnym archetypie polskiej wiejskości, pewnej wizji tego, jak takie prowincjonalne życie wygląda niezależnie od epoki. To oderwanie od konkretu nie jest przy tym wadą, nie dlatego zwracam na to uwagę, mam zresztą wrażenie, że autorowi na realizmie absolutnie tu nie zależało – robię to raczej po to, żeby podkreślić pewną specyficzną cechę tej powieści, jaką jest jej eklektyzm.

Pieśni Chołów wymykają się jednoznacznej klasyfikacji gatunkowej. Jest w nich i sporo z konwencji fantasy (którą sam autor określa jako folk fantasy), i z grozy, a nawet z SF, kojarzącej się gdzieś z Piknikiem na skraju drogi i inspirowanymi nim mediami (patrz scena z drzewem / serce), ba, jest tu też coś z takiej realistycznej polskiej prozy o wsi/małym miasteczku. Autor te konwencje miesza sobie z dezynwolturą i na luzie – i to wychodzi bardzo naturalnie, efektownie. Nie ma w tej powieści – bo ja wiem, jak to powiedzieć, nie ma w niej minoderii i nachalnego popisywania się aluzyjnością,mrugania do czytelnika w stylu “patrzcie, jaki jestem o-czy-ta-ny”, choć pogrywania rzeczami i ideami zrozumiałymi często głównie środowiskowo (patrz: bohater kompletnie absurdalnie w chwili zagrożenia śpiewa “Barkę”) jest tu sporo. Całość daje spójny mimo tej różnorodności efekt.

Same historie tworzą raczej pewną mozaikę wydarzeń, pewną serię bardziej niż super-spójną powieściową fabułę. Na poziomie czysto czytelniczym – to wciąga, dobrze się czyta, chce się wiedzieć, co dalej. I owszem, akurat ja czasem bym wolała, żeby autor wrócił do pewnych wątków na dłużej – jak do tego w znakomitym, trzymającym za gardło otwarciu powieści, do historii o spalonym dziecku – ale to nie jest tak, że to jakoś bardzo będzie każdemu przeszkadzać.

Bohaterowie… bohaterowie są w połowie drogi między byciem dobrze zrobioną realizacją pewnych modeli powieści grozy a pełnokrwistymi osobowościami. Zwłaszcza główny bohater-narrator, Jerzy Drozd, doktor psychologii taki nie całkiem udany, szukający w Chołach tematu naukowego, nad którym się nie napracuje i pakujący się w sam środek problemów. Na początku robi on wrażenie przede wszystkim postaci majacej skupić uwagę czytelnika, klasycznego bohatera przybywającego do przeklętego miasteczka i próbującego, mimo mniej lub bardziej czynnej niechęci miejscowych, zrozumieć, co to się dzieje. Później jednak, w miarę rozwoju akcji, Drozd nabiera indywidualnych cech i charakteru, a postacie z Chołów, które poznaje, też ujawniają swoje drugie i trzecie, skryte pod maskami, oblicze.

Najmocniejszą jednak stroną powieści Głowackiego jest światotwórstwo i światotwórcza wyobraźnia autora. Jego wizja świata, a raczej światów – kolejnych poziomów, pięter, na które się przeskakuje, a z których każde ma swoją rzeczywistość, widoczną z tego poziomu i tylko / głównie z niego – może koncepcyjnie przywodzić na myśl czy to, jakoś tam, Mythago Wood Roberta Holdstocka, czy, poniekąd, choć klimat radykalnie inny, Amber Zelazny’ego, przy czym absolutnie nie twierdzę, że te skojarzenia są inspiracjami, że są świadome; to raczej skojarzenia, które się pojawiły w moim umyśle przy lekturze – podobnie jak pewne konceptualne pokrewieństwa z Zoną w Pikniku na skraju drogi Strugackich. Wyobraźnia autora jest gotycka, weirdowa, pokręcona, jego wizje są barwne i często makabryczne, a jednocześnie fascynujące.

Bardzo też w Pieśniach Chołów ujęło mnie to, że ta powieść jest – odważna, a to nie jest najczęstszy przymiotnik, jakiego bym użyła, pisząc o polskich debiutach literackich w konwencjach szeroko pojętej fantastyki. Nieraz mi się zdarzyło sięgnąć po dłuższy tekst debiutanta/-tki, których znałam z odważnych, pomysłowych opowiadań, i czytać tekst znacznie bardziej konwencjonalny – może dlatego, że o powieściowy debiut wydawniczy jest niełatwo, może dlatego, że większość ma gdzieś z tyłu głowy poczucie, że trzeba trafić do jak najszerszego czytelnika… Tu tego nie ma. Tekst jest odważny koncepcyjnie, niebanalnie pogrywa baśniowymi może nawet bardziej niż mitycznymi motywami (wiem, co mówię, właśnie jestem po POTĘŻNEJ ilości przeczytanej słowiańskiej fantasy i tym bardziej doceniam to, co robi tu Głowacki), a przy tym – ma styl. To nie jest przezroczysta, pozbawiona właściwości poprawna polszczyzna bez charakteru, którą się często widzi (więcej o tym w następnej notce), to jest styl – własny. On się może podobać albo nie, ale jest barwny i nosi piętno autorskiej indywidualności.

Podobało się, znaczy. Będzie czytane więcej z tego uniwersum.

Caspar David Friedrich, Abtei im Eichwald, olej na płótnie, 1809/10, źródło

GDZIE ZNALEŹĆ: wersję elektroniczną na stronie autora.

DLA KOGO: dla osób szukających niebanalnej fantastyki inspirowanej folklorem i Słowiańszczyzną. Dla szukających nietypowych, oryginalnych pomysłów światotwórczych. Dla nie bojących się zdrowej porcji makabry i grozy.

Lemoświaty

Nowoświaty, Wydawnictwo SQN, Kraków 2021

Wśród imprez i obchodów, organizowanych z okazji Roku Lema, niewiele było, jak dotąd, premier książkowych. To aż dziwne – taka rocznica aż by się prosiła o konkursy i antologie wyrastające z inspiracji Lemem albo ze sprzeciwu wobec jego wizji fantastyki. Dobrze więc, że pojawiła się antologia SQN, w której z inspiracjami Lemowskimi mierzy się grupa autorów i autorek na początku drogi twórczej, od zupełnej debiutantki Moniki Fenc aż po twórców mających już na koncie kilka publikacji, jak Lech Baczyński, Aleksandra Stanisz czy Sylwester Gdela.

Antologia jest, w mojej opinii, równa i udana, choć – przyznam od razu – nie ma w niej ani jednego tekstu, który by mnie naprawdę zachwycił. Do dzieł Lema odnosi się na bardzo różne sposoby, i to właśnie ta mnogość inspiracji wydaje się jedną z najciekawszych stron całego projektu.

Otwierające zbiór opowiadanie Marka Kolendy (który ma już na koncie m. in. ciekawy tekst w antologii Fantastyczne pióra 2018) nosi tytuł “Dzieci Marii” i w dość otwarty sposób nawiązuje koncepcją i rozwiązaniami fabularnymi do klasycznej Lemowskiej fantastyki. Punktem wyjścia jest powrót na Ziemię, po ponad stu dwudziestu latach, wyprawy badawczej, mającej szukać nowego domu dla ludzkości. Tyle że kiedy Eryk, jego ukochana Maria i reszta załogi docierają do ojczystej planety, dowiadują się, że – są ostatnimi z ludzi, bo populację Ziemi zgładziła inwazja nieznanego dotąd czynnika chorobotwórczego. Ta część opowiadania – reakcje bohaterów na wieści, subtelna, ale żelazna kontrola, jaką sprawuje nad ostatnimi z ludzi Genetrix, sztuczna inteligencja statku, narzucona im przez los konieczność nowych heroicznych decyzji w momencie, kiedy wydawało się, że ich wielka misja się skończyła – efektownie nawiązuje do tematów i ujęć Lema i aż chwilami by się prosiło o szersze, może nawet powieściowe, ujęcie tych tematów. Równie udana jest druga część utworu, gdzie najpierw w centrum mamy etyczny problem z pobraniem DNA od zmarłych, by odtworzyć genetyczny potencjał ludzkości i wreszcie końcówka, z historią nowych ludzi i ich relacji z ostatnim ze starych ludzi, Erykiem. Opowiadanie Kolendy jest bardzo dobrym otwarciem antologii – z jednej strony w twórczy sposób nawiązuje do wzorców klasycznej SF i Lema, z drugiej – mówi własnym, osadzonym zarówno w nauce, jak i etyce, głosem, nie stroniąc przy tym także od ukazywania emocji i przeżyć bohaterów. Zdecydowanie mi się ten tekst podobał.

Mniej natomiast przekonała mnie “Adaptacja” Moniki Fenc, inspirowana, według komentarza samej autorki, Dziennikami gwiazdowymi. Moja ocena związana jest nie z literackim wykonaniem – bo tekst jest napisany wedle wszelkich zasad sztuki i porządnie zredagowany – co z faktem, że wyjściowy pomysł (wysyłamy śmieci w kosmos, żeby poprawić ekologiczną sytuację Ziemi, po czym ktoś nam je odsyła z powrotem) jest rodem raczej z farsy albo eko-animacji dla siedmiolatków, a ograny jest w tekście ponurym, serio i w apokaliptycznym tonie. Połączenie tych dwóch tonacji jest trudne, i tu debiutującej autorce moim zdaniem nie wyszło, choć widać potencjał – sama historia duszącej się w śmieciach i zanieczyszczeniu, ale też związanych z kryzysem ludzkich złych emocjach, Ziemi jest udana jeśli nie naukowo, to emocjonalnie, a i kreacje postaci przekonujące.

“Mgły nad Atlantis” Sylwestra Gdeli to moim zdaniem najmocniejszy punkt tej antologii i tekst, który ma spore szanse znaleźć się na mojej liście nominacji do Nagrody Zajdla za 2021. Gdela, który już w innych tekstach (publikowanych m.in. w antologiach Fantazmatów, Snach Umarłych i zbiorze Weird Fiction po polsku) udowodnił, że ma zamiłowanie do łączenia SF z psychodelicznymi klimatami, a przy tym – dość nieokiełznaną wyobraźnię, stworzył tekst – nieoczekiwany. Nie tego spodziewałam się po Lemowskiej inspiracji. Ta wizja obcego świata i umieszczonych w nim kreacji, ludzi odtworzonych z własnych śmieci, jest w swej malarskości szalenie efektowna i mimo słyszalnych w niej ech inspiracji – nigdy oczywistych, ni to Lema, ni to Vadermeera, ni to chwilami wręcz Dana Simmonsa z okolic Ilionu – oryginalna i pomysłowa.

“Flaworyści” Michała Antosiewicza mają znakomity pomysł wyjściowy, oryginalny, a jednocześnie jakoś tam kojarzący się z Powrotem z gwiazd: podobnie jak w klasycznej powieści Lema bohater, powróciwszy z długiej kosmicznej wyprawy, przekonuje się, że z ludzkością stało się coś dziwnego: tu akurat w wyniku pandemii en masse straciła węch i smak. Ogromne brawa dla autora nie tylko za pomysłowe ogranie czegoś, co działo się wokół nas (sama znam osobę, która po przejściu infekcji Covid-19 straciła węch na kilka miesięcy), ale za przemyślenie, jakie szerokie społeczne konsekwencje miałaby taka zmiana (zanik kultury kulinarnej, powstanie kulinomatów i jedzenia służącego jedynie zaspokojeniu potrzeb organizmu, nowe, zastępcze przyjemności zastępujące jedzenie). Tekst pewnie trafiłby na moją listę ulubionych, gdyby nie nużące, dla mnie jako dla czytelniczki, aluzje do współczesnej polskiej rzeczywistości – one mają być zabawne, ale mnie wydały się ciężkie i bez polotu, rodem z polskiego kabaretu, i nie, to nie jest komplement. Szkoda, bo poza tym, tekst jest pomysłowy i fajny.

“DYab” to także tekst, w którym czuje się inspiracje ostatnim rokiem, pandemią i kwestią izolacji. Tematyka ta wpisana jest w lekko cyberpunkowy klimat, pożeniony z literackimi aluzjami – bohater projektuje bowiem symulacje parte na klasyce prozy i ma obsesję na punkcie Mistrza i Małgorzaty. Autorka, Aleksandra Stanisz, znana z tekstów w zinach i antologiach, w notce odautorskiej wspomina o swoim zamiłowaniu do scen onirycznych. To widać w tekście, który przenosi w real rzeczywistość wirtualną, zakorzenioną jednak w literacko-kulturowej tradycji i chętnie ogrywa sceny wizyjne. Stanisz pisze je umiejętnie i z wyczuciem, ale tekst trochę traci na ich nadmiarze – po dwukrotnej lekturze w pamięci został mi głównie nastrój, fabuła gdzieś się w tym wszystkim gubiła i nie zostawała w pamięci.

“Ostatni mówi “Nie” to opowiadanie, które “kupiło” mnie formą, a konkretnie rwanym, niechronologicznym i mieszającym różne formy (w tym zapisy wywiadów, listy od i do postaci, różne czasy – teraźniejszy lub przeszły, ) sposobem prowadzenia narracji. Dzięki temu historia Wojciecha Tokarczyka, ostatniego ze starych ludzi, który pozostał na Ziemi po eksodusie, nabiera oryginalności i wciąga znacznie bardziej, niż gdyby podano ją nam w prostej chronologicznej narracji. Ten tekst jest w pewnym sensie uzupełnieniem opowiadania Marka Kolendy: jedno i drugie mają gdzieś w centrum kwestię starej i nowej ludzkości, przyszłości ludzkiej rasy jako innej i nieuniknionego buntu, jakie musi to budzić w ostatnich, którzy pozostali z dawnych ludzi. Paulina Rezanowicz, jego autorka, udowodniła już kilkakrotnie (m. in. tekstem w antologii Tęczowe i fantastyczne oraz opowiadaniem z tomu Weird Fiction po polsku), że umie pisać klimatycznie, budować nastrój i pisać przekonujące postacie – i wszystkie te cechy znajdziemy i w jej opowiadaniu z Nowoświatów.

“Decyzja” Lecha Baczyńskiego stoi przede wszystkim pomysłowym światotwórstwem i choć formalnie świat jej imaginarium należy do SF (nanoboty, konstruktorzy, zamknięte miasta pod kopułą), fabularnie i gdy chodzi o nastrój, tekst ma sporo wspólnego z fantasy: mamy w nim epicką walkę z (bardzo dobrze pomyślanym) potworem i technologię w zasadzie nieodróżnialną od magii. Tekst wciąga i dobrze się go czyta, a oryginalny pomysł na świat jest jego dużą zaletą.

Antologię kończy opowiadanie “A u Lema…” Marcina Bartosza Łukaszewicza, które zupełnie mnie nie przekonało – ani mnie nie wciągnęła historia, którą uznałam za psychologicznie mało prawdopodobną (jakoś podejrzewam, że ludzkość postawiona w obliczu zagłady i nie mająca szans na schron, który przysługuje nielicznym, nie prowadziłaby uprzejmych konwersacji w tramwaju), ani nie przekonała dialogowa forma, a końcowa (i tytułowa) aluzja do Lema wydała mi się przyczepiona dość na siłę. Ten tekst trochę cierpi na podobny problem, jak “Adaptacja” – ma ciekawy punkt wyjścia, napisany jest niewątpliwie z literackim wyczuciem, ale coś w fabule zawodzi.

Podsumowując, Nowoświaty to udana antologia, odnosząca się do Lemowskich pierwowzorów na rozmaite sposoby. Widać w niej poczucie autorów, że SF powinna dotykać problemów żywych i znaczących dla naszego świata – mamy w niej i pandemie, i katastrofę klimatyczną, i problem zanieczyszczenia środowiska – i widać, że problemy te nie są tylko ozdobnikami, że są dla autorów w jakiś sposób ważne. Literacko i gatunkowo także mamy tu pewną różnorodność, od klasycznej SF aż do po dialogową de facto formę ostatniego opowiadania. Czy mamy w tej antologii nowego Lema, w sensie – autora/-rkę o pozycji i literackim znaczeniu autora Solaris? Oczywiście, że nie, choć nie wiemy, jakie drogi przez autorami Nowoświatów się otworzą. Ważne jednak, że Nowoświaty dają czytelnikom ciekawą próbkę nowej polskiej SF, i choćby za to wydawcy i autor(k)om należą się słowa pochwały.