Piorun zabija królowę

Z faktu, ze piorun może spaść i zrobić kuku, autorzy i autorki recenzowanego tu zbiorku powinni zdawać sobie sprawę. Bo za chwilę to im się może oberwać, od pioruna albo od wkurzonego ducha Juliusza Słowackiego. A przynajmniej słowem, od mocno zirytowanej recenzentki.

Wydawnictwo Filia przygotowało mianowicie na 2019 rok, z okazji 180 lat lat od pierwszej publikacji Balladyny Juliusza Słowackiego, tomik opowiadań, inspirowanych tymże dramatem. W zbiorze przeważają opowiadania kryminalne – jedynie opowiadanie Gai Grzegorzewskiej jest space operą, a raczej jej średnio udanym pastiszem.

Balladyna jest tekstem specyficznym: niejednorodnym, mieszającym różne inspiracje i różne literackie rejestry; wydaje się dzięki temu niezwykle wręcz wdzięcznym źródłem inspiracji. Zbiór współczesnych tekstów gatunkowych wynikłych z fascynacji dramatem Słowackiego – w momencie, w którym literatura gatunków sięga po inspiracje przeszłością często i chętnie – wydawałby się samograjem.

No właśnie. Wydawałby się. A co dostajemy?

Ano dostajemy zbiór, który nie broni się ani jako zestaw przetworzeń i różnych modeli recepcji tekstu-źródła, ani jako samodzielne dzieło/a literatury kryminalnej i fantastycznej.

Ta pierwsza kategoria rozczarowała mnie bodaj najbardziej. Spodziewałam się – bo ja wiem, czegoś bardziej pomysłowego niż wieczne ogrywanie idei “żona zabiła męża, siostra zabiła siostrę”? Tu coś oryginalnego i pomysłowego udało się stworzyć, moim zdaniem, wyłącznie Łukaszowi Orbitowskiemu. W jego opowiadaniu “Opowieść pioruna” Bala-Balladyna i Alina są, owszem, siostrami, ale ich relacja jest jak z Co się zdarzyło Baby Jane albo, może bardziej nawet, z Wszystko o Ewie. Nieprzypadkowo przywołuję tu tytuły klasycznych filmów – w świecie filmowym w końcu dzieje się akcja tekstu Orbitowskiego. Śliczna Alina wychodzi z biedy, robi karierę filmową, wychodzi za starszego producenta, spotyka mnóstwo autentycznych postaci polskiego kina, młodziutko umiera na raka; a kiedy już jest śmiertelnie chora, siostra Bala tłamsi ją swoją fałszywą miłością i nadopiekuńczością, by potem zabić ją symbolicznie: ukraść wdowca, życie i w końcu zastąpić całkowicie, czyli zagrać siostrę w poświęconej jej filmowej biografii. Chwała autorowi, że uciekł od prostych i banalnych rozwiązań, na które skusili się koledzy i koleżanki z tomu: tu zabójstwo siostry jest kradzieżą jej pamięci, a wygnanie matki – zrobieniem z niej w prasie alkoholiczki i dręczycielki. A Grabiec – Grabiec, mąż Bali, jest piorunem, od tatuażu, który ma na ramieniu. Tylko czy zabija królową? Orbitowski zostawił mnie z kilkoma pytaniami i z szacunkiem dla sposobu, w jaki odniósł się do tekstu Słowackiego – ale to nie jest opowiadanie dla mnie. Męczyły mnie w nim pojawienia się postaci autentycznych, mam co najmniej mieszane uczucia wobec dedykowania tej historii pamięci Anny Przybylskiej i generalnie ta “fanfikowość” nieco mnie irytowała – ale obiektywnie, to jest dobry tekst. Bezdyskusyjnie najlepszy w zbiorze, i literacko, i koncepcyjnie.

A co jest poza tym? Ano, na przykład jest otwierający zbiór Max Czornyj i jego pretensjonalnie zatytułowane opowiadanie “To nie jest kolejna ballada o miłości”. To nie jest też dobry pomysł na pierwszy tekst w tym zbiorze: nie wiem, kto uznał, że tomik dość konwencjonalnych i raczej tradycyjnych tekstów kryminalno-thrillerowych z małą domieszką fantastyki powinien otwierać się opisami wysysania skrzepów krwi z resztek uciętego penisa lub fantazji o kanapce ze smarkami. Tekst wydaje się być adresowany do nieco innego odbiorcy, niż reszta opowiadań w zbiorze i może robić mocno mylące wrażenie co do całości – a poza tym, powiedzmy to sobie szczerze, jest fatalny w każdej, ale to każdej możliwej płaszczyźnie. Zarówno minoderyjne zwroty do czytelnika, jak i szczeniacka fascynacja wulgarnością i obrzydliwością (tu jest więcej odmieniania przez wszystkie przypadki spermy, smarków, penisów – w tym odciętych – krwi, kału i moczu niż w przeciętnym podręczniku medycyny) niestety nie robią wrażenia oryginalnych ani buntowniczo wyzwolonych z konwencji, a jedynie, bądźmy szczerzy, nudzą. Zieeew. Ile można, po stu latach od Artauda i dwustu plus od markiza de Sade? Na dodatek cały ten festiwal szczeniackiej skatologii zahaczony jest nieciekawie i mocno pretekstowo w pierwowzorze. Wybór tego tekstu na otwarcie zbioru to był pierwszej klasy strzał w stopę – czytelnicy lubiący taką stylistykę nie znajdą w tomie nic innego podobnego, a ci, których mogłyby bawić pozostałe – mają spore szanse rzucić książką w cholerę.

Potem jest niezły Orbitowski, a po nim – poprawnie napisana, nudna, kompletnie nie odnosząca się do tekstu-wzorca (pseudonimy w cudzysłowach i żona z kochankiem mordujący męża to trochę maławo), przewidywalna przy tym do bólu opowieść o mafijnych porachunkach, czyli “Upadek” Marka Stelara. Czyta się to, Bogiem a prawdą, jak scenariusz drugorzędnego telewizyjnego thrillera – łącznie z niczym nie sygnalizowanym i mało przekonującym crossoverem z Konradem Wallenrodem twistem na koniec. Twistem, dodajmy, znanym co najmniej od czasu Morderstwa w Orient Ekspresie.

A potem Gaja Grzegorzewska spróbowała napisać pastisz space opery z kolesiem nazwiskiem admirał Kirk w głównej roli. Ma być gra z imieniem Kirkora i z konwencją, wychodzi na to, że żeby napisać udany pastisz konwencji, najpierw by trzeba tę konwencję nieco lepiej zrozumieć. Mnie przy lekturze chwilami skręcało z zażenowania na to, jak autorka próbuje pogrywać konwencją takiej właśnie stratrekowej space opery (tym całym technobełkotem, typowymi motywami wojny w kosmosie, androidami itd.). Na dodatek Grzegorzewska próbuje przenieść motywy z dramatu Słowackiego 1:1 (Kirk jako Kirkor, matka-inżynier i jej twory, androidy: A jak Alina i B – Balladyna, pas asteroidów o nazwie Las, w który idą/lecą dziewczyny, zbierać pokonanych wrogów, żeby się zdecydowało, czy admirał na pierwszą oficer wybierze A czy B, i tak dalej, i tak dalej) – i dokładnie do niczego to nie prowadzi.

Przez opowiadanie Małgorzaty Rogali “Beata” brnęłam z poczuciem, że czytałam to już tysiąc razy: zimna femme fatale, policjanci pozornie wybitni, ale zasadniczo gnani Imperatywem Narracyjnym (nie, nie będą o zabójstwo podejrzewać współlokatorki, która ostatnia widziała ofiarę, nawet kiedy nazwisko TEJ SAMEJ WSPÓŁLOKATORKI wypłynie w kolejnej sprawie o morderstwo i okaże się, że wcześniej rywalizowały o to samo stanowisko) i autorka starannie opisująca nam wszystkie uczucia, emocje i przeżycia postaci, zamiast je choćby minimalnie zasygnalizować. Nudne. To było przede wszystkim nudne.

Robert Małecki w swojej “Grze” też daje nam, na wejście, konwencjonalną do bólu parę policjantów: starzejący się mentor i młoda zdolna adeptka. Nazwiska postaci – Wdowska, Skiera, Kirkoś, Fijołek, Pustelnik – nawiązują do Słowackiego, a sama akcja toczy się, pozornie, wokół zabójstwa studentki, Aliny Wdowskiej, znalezionej z czerwonym śladem – raną wlotową – na czole, w domu bogatego a szemranego biznesmena. Alina jest tu malina i, jak się okazuje, luksusową prostytutką; Balladyna 2.0 to nazwa tajnej aplikacji do zamawiania usług podobnych jej kobiet. To jest zupełnie przyzwoite kryminalne opowiadanie, w odróżnieniu od innych z tego zbiorku wciąga, ale ma, z mojego punktu widzenia, dwie zasadnicze wady. Po pierwsze, dość bezsensownie się urywa – nie, to nie jest otwarte zakończenie, to jest co najwyżej jego leniwa podróbka z równie leniwym i mało pomysłowym twistem. Po drugie, co ono robi w tym zbiorze? Autor, owszem, żongluje imionami i nazwiskami ze Słowackiego, każe odegrać ważną rolę malinom, ale to trochę za mało na sensowne pogranie z tekstem. Szkoda, tu akurat był potencjał.

“Raz, dwa, trzy, znikasz ty” Marcela Woźniaka to kolejny kryminał (a jego bohater, prokurator Cyriak Mauer zwany Prorokiem, bije na głowę dotychczasowego króla pomylonych imion w polskim kryminale, Maria Ybla). Autor tu przynajmniej jakoś reinterpretuje historię Balladyny i Aliny – sióstr, niby bliźniaczek, ale regularnie określanych jako “starsza” i “młodsza”. Jedna z nich, jeszcze jako siedmioletnie dziecko, perfidnie odebrała drugiej szansę na adopcję do dobrego niemieckiego domu, by sama mogła tam pójść; w rezultacie tę pozostawioną spotkało w polskiej patologicznej rodzinie piekło na ziemi. Problemem w tym tekście jest kompletne nieprawdopodobieństwo wydarzeń: większość z nich dzieje się, bo autor tak chce (zastanawiam się, czy szaleńczo kochający mąż mógłby pomylić żonę, nawet po wypadku i ranie głowy, z jej wychowaną w zupełnie innych realiach, zniszczoną życiem siostrą, nie bliźniaczką? I czy naprawdę mógł istnieć we współczesnych czasach dom dziecka, gdzie programowo i z założenia rozdzielano przy adopcji spore, bo siedmioletnie, rodzeństwa?). Skądinąd, autorzy, motyw pt. “Bohaterka stała się Zła, bo miała Straszne Dzieciństwo, w którym spotkał ją m.in. gwałt, gdy była dzieckiem, a w jego wyniku ciąża i poronienie/ urodzenia martwego dziecka” naprawdę nie jest specjalnie dobry pomysł, żeby w rozrywkowym tekściku budować głębię postaci. Na dodatek cały ten paskudny motyw niczemu nie służy: przysięgam, nudna do bólu psychopatyczna morderczyni Alice-Beth w nowej Batwoman, też porwana za młodu, jest ciekawsza i wiarygodniejsza jako postać, a to już dużo mówi.

Ostatnie opowiadanie – “Królowa” Aleka Rogozińskiego – odwołuje się do Balladyny na meta-poziomie: bohaterką jest starzejąca się aktorka, grająca od dwudziestu lat główną rolę w sztuce Słowackiego. I mordująca na zawołanie rękami matki, siostry i ojca wszystkie rywalki, w liczbie dziewięciu (przykład: nasza bohaterka właśnie nie dostała roli w polsko-hollywoodzkim filmie wg Balladyny, kiedy producenci dostają telefon, że gwiazda, która miała grać, zginęła w wypadku). A na końcu, spojler, ale mała strata, piorun w postaci faceta zamordowanej asystentki, zabija królową na scenie. Gdyby ten tekst był lżejszy w tonie, bardziej komiczny – co skądinąd pasowałoby do postaci prowadzącej tu prywatne śledztwo nieco roztrzepanej asystentki i ostatniej ofiary aktorki, Sandry – może dałoby się w to uwierzyć. W tej postaci pozostaje tylko pokiwać głową.

Szczerze? Rozczarowana jestem. Większość tekstów wygląda, jakby napisano je na kolanie, bez specjalnego przemyślenia ich związków z dramatem Słowackiego, ale też bez specjalnej dbałości o zrobienie czegoś ciekawego w konwencjach i gatunkach, jakie reprezentują. Zamarzyła mi się teraz taka książka z opowiadaniami polskich fantastów – pisarzy i pisarek odwołujących się przecież chętnie do tradycji polskiej literatury. Jestem jakoś dziwnie pewna, że wyszłoby ciekawiej…

One thought on “Piorun zabija królowę

Leave a comment